Gizela Fudem

Pani Gizela Fudem, to kobieta obdarzona niezwykłą pamięcią. W czasie naszych trzech spotkań w jej domu we Wrocławiu nie tylko opisała szczegółowo swoją bliższą i dalszą rodzinę, ale potrafiła także oddać klimat przedwojennego żydowskiego Tarnowa wraz z jego barwnością i różnorodnością. Pani Gizela pamięta w szczegółach zwyczaje świąteczne swojego domu rodzinnego. Od 1947 roku jest żoną pana Leona Fudema, który jest starszy od niej o pięć lat. Pan Leon też jest Żydem. To dość rzadka sytuacja społeczna w Polsce roku 2005. Dziś oboje starzy i schorowani często wspominają o jedynej córce, mieszkającej obecnie w USA. Swoją historię z czasów Holokaustu pani Gizela opowiadała już wielokrotnie, czasopismom i instytucjom polskim i międzynarodowym. W naszej rozmowie wraca do czasu swego dzieciństwa, i jest to dla niej głębokie przeżycie.
Kilka tygodniu po zakończeniu wywiadu zmarł mąż pani Gizeli, pan Leon Fudem.

Nazywam się Gizela Fudem, z domu Grünberg. Urodziłam się 24 listopada 1924 roku w Tarnowie. W Tarnowie mieszkałam do czasów wojny i jeszcze przez pierwsze dwa lata wojny. Jeżeli chodzi o rodzeństwo, to miałam brata – Mojżesza – młodszego od siebie o cztery lata, i siostrę – Taubę – starszą ode mnie, też cztery lata. Pochodzę z rodziny religijnej, nawet bardzo, mój ojciec był pobożnym Żydem z brodą, i absolutnie nie tolerował niczego, co nie było ściśle zgodne z zasadami koszerności.

Rodzina mojego ojca pochodziła z kieleckiego, z miasteczka Stopnica [50 km od Tarnowa]. Pamiętam i dziadka i babcię. Babcia miała na imię Bajla (Bela) Rywka, a dziadek był Szmul. A mój ojciec był Josef, Josef Nechemiasz. Dziadek zginął w czasie II wojny światowej, a babcia w czasie tej wojny zmarła, bo chorowała. Dziadkowie byli religijni, babcia nosiła perukę, a dziadek – taką czapkę, jak nosili Żydzi w zaborze rosyjskim, w kształcie takiego czarnego rondelka z małym daszkiem [kaszkiet]. Stopnica, to było małe miasteczko, ja tam czasem jeździłam z tatą w odwiedziny do dziadków. Dziadek był nieźle sytuowany. Miał sklep z takimi artykułami żelaznymi, to znaczy jakieś gwoździe, kosy, jakieś tam narzędzia, łańcuchy, to, co się kupowało w małym miasteczku, do którego przyjeżdżali okoliczni chłopi. Dziadkowie mieli swój nieduży dom, mieszkali właśnie za tym sklepem, nawet wejście z mieszkania też było do sklepu, i było takie duże podwórze, które sąsiadowało z jakąś wytwórnią betonów. Tam jako dziecko bawiłam się, właziłam w te rury betonowe. To pamiętam. Dziadkowie mieszkali przy rynku. I nawet pamiętam – jeden raz byliśmy u nich, kiedy akurat wypadało polskie święto ludowe i wtedy była taka atmosfera trochę grozy, bo chłopi tam nie przepadali za Żydami, wprawdzie kupowali to, co musieli u nich kupić, ale bywało różnie, bano się jakichś ekscesów [zdarzenia antysemickie często miały miejsce podczas świąt narodowych]. Więc była zamknięta okiennica w tym sklepie, i pamiętam jak nadsłuchiwaliśmy, czy jest spokojnie, czy coś się dzieje.

Tam u dziadków bardzo często bywała jedna z moich kuzynek, Sala. Ona też mieszkała w rynku, ale po przeciwnej stronie. I ona tam przychodziła pomagać coś, sprzątnąć u babci swojej, jako że była na miejscu, to im pomagała. Jej ojciec, wujek Lajbisz, starszy brat mojego ojca, był drobnym kupcem, i też tam było kilkoro małych dzieci. Wszystkich dzieci tego wujka było sześcioro, a że ciocia Chaja zmarła dość wcześnie, to część tego rodzeństwa była od drugiej matki – Perel. I średnio sytuowani byli, nie byli bardzo bogaci, ale nie było też najgorzej.

Jeśli chodzi o rodzinę mojej mamy, to bardzo słabo pamiętam babcię, dużo lepiej dziadka. Babcia Debora pochodziła z okolic Dębicy pod Tarnowem. Zmarła, jak miałam cztery lata. Miała wtedy około 46 lat. Dziadek zaś pochodził z Dąbrowy pod Tarnowem. Miał na imię Chaim. Dziadek był starszy od babci o dwa lata. To było oczywiście swatane małżeństwo, oboje pochodzili z rodzin tradycyjnych. Po śmierci babci, która umarła młodo, dziadek Chaim nadal mieszkał w Tarnowie. Pamiętam, miał długą, siwą brodę i też nosił chyba chałat. Ale z dziadkiem można było i po polsku porozmawiać, był troszkę bardziej świecki, niż ten [dziadek] ze Stopnicy. On miał za dawnych jeszcze czasów mojego dzieciństwa, które sobie przypominam, taką rozlewnię wina. Był właścicielem domu, na jednej z ładniejszych ulic w Tarnowie, na rogu ulicy Folwarcznej i Goldhammera. To był duży dom, dwupiętrowy chyba. Taki dość elegancki z przybudówkami, tam była hala rybna w przybudówce, w podwórzu był jeszcze warsztat stolarski, obok taki mały domek, w którym dozorczyni mieszkała i była ta rozlewnia wina.

Znana była u nas w rodzinie taka historia, że ja, jak byłam mała, a już chodziłam do szkoły, to jak wracałam ze szkoły, czasem wstępowałam do dziadka i ci robotnicy pozwalali mi pociągnąć trochę wina z beczki wężem gumowym. Potem nie mogłam jeść obiadu. Ale później, co już dobrze pamiętam, to widocznie gorzej mu [dziadkowi] się powiodło, bo zrezygnował z tej rozlewni, i miał już tylko taki jak gdyby wyszynk [sklep połączony z gospodą]. Taki sklep z wyjściem na ulicę i także z wejściem do mieszkania, bo mieszkał na parterze i zajmował połowę tego parteru. Tam było kilka pokoi.

Dziadek miał różne pomysły, ciągle ten swój dom przebudowywał. Po lewej stronie w klatce schodowej, jak się wchodziło, to było mieszkanie dziadka. A po prawej stronie był lokal, który wynajmowała gmina żydowska. Przez jakiś czas było tam też pomieszczenie, gdzie był ping-pong – nie wiem, do kogo to należało. I potem na piętrze jeszcze też były mieszkania. Dziadek przez długie lata był sam, dopiero niedługo przed wojną ożenił się po raz drugi. Nie pamiętam już imienia tej pani, pamiętam tylko, że pochodziła z małego miasteczka, i miała już około pięćdziesięciu lat, a wciąż byłą panną. Wiem też, że mama za nią nie przepadała, bo w ogóle uważała, że dziadek nie powinien się już żenić.

Moja mama była najstarsza z jego sześciorga dzieci. Po niej były jeszcze dwie siostry i trzech braci. Ich imiona to po kolei: Bronia, Bala, Berisch [editor’s note: zachowana pisownia niemiecka ze względu na wpływy austriackie], Średnia siostra – ciocia Bronia – wyszła za mąż za bardzo religijnego Żyda, i mieszkała w Krakowie. Najmłodsza siostra za to była taką czarną owcą w rodzinie. Miała na imię Bala. Bajla mówili po żydowsku na nią. Ona trochę komunizowała i dziadek miał z nią dużo kłopotów, bo przed każdym pierwszym majem [editor’s note: pierwszy maja – święto robotników, nielegalne w czasach II RP, było okazją do demonstracji socjalistów i komunistów nie akceptowanych przez władze] policja przychodziła ją zaaresztować. Przynajmniej na ten jeden dzień, żeby ona tam nie demonstrowała czy coś, i dziadek im wszystkim musiał wino stawiać, żeby jakoś się wykręcić. A ona, wiedząc o tym, się chowała, więc kłopot z nią miał. Ale nie wiem, czy dziadek był też tak bardzo zawzięty jak mój tata, w którego obecności zasadniczo nie bardzo wolno było za dużo o Beli mówić, ze względu na to, co później zrobiła.

A stało się tak, że wydano ją za mąż, wyswatano ją z człowiekiem który, jak pamiętam, na nazwisko miał Hermeles, a ona uciekła w dniu ślubu, już po ceremonii. I zerwała to małżeństwo, choć to był bardzo poczciwy człowiek ten, za którego ją wydano, tylko zupełnie do niej nie pasował. Bo on był bardzo religijny i spokojny, a ona to taki latawiec, wszędzie jej było pełno. No i ten jej komunizm, zupełnie też do niego nie pasował. Dziadek ją zmusił do tego małżeństwa, bo myślał, że się uspokoi, ale ona jeszcze w dniu ślubu odesłała prezenty i uciekła. Potem wyprowadziła się też z domu, gdzieś mieszkała w Warszawie, gdzieś w Sosnowcu, nauczyła się tam pielęgniarstwa, w każdym razie ona była taką trochę wyrodną córką, inną od całej rodziny. Była taka trochę wyklęta. I jak w pierwszym roku wojny ona się pojawiła u nas w mieszkaniu, to tak przyszła, żeby nie spotkać taty. Mnie ona bardzo imponowała, bo miała taki burzliwy tryb życia.

I potem ona wyszła za mąż już po raz drugi, już z własnej woli i ochoty. I tak się złożyło, że ja spotkałam tego jej drugiego męża w czasie wojny, w Oświęcimiu, przez druty w sąsiednim obozie. Ona już nie żyła wtedy. Z nimi to była cała taka historia. Oni jak jechali do Oświęcimia i wiedzieli, że do Oświęcimia, to postanowili się otruć w pociągu. Mieli synka, Jurka, kilkuletniego, sześć, siedem lat może miał ten chłopczyk. I nie mogli się zdecydować, czy dać mu truciznę i kiedy w końcu dali mu coś, to już było za późno. I ona z nim na ręce prawdopodobnie już nieżywym, została odstawiona na stronę, i poszła tak do gazu. A jej męża zostawiono, ale on był chorowity i zmarł dosłownie w przeddzień oswobodzenia Oświęcimia, nie przeżył wojny. Ale wtedy, w obozie, to on nas (ja byłam tam z moją siostrą Taubą) odszukał poprzez druty i bardzo nam pomógł. Prawdopodobnie jemu zawdzięczam, że przeżyłam. Bo ja z siostrą byłam w transporcie, który cały później poszedł do obozu – do Bełżca – z którego nikt nie przeżył. A nas on wydostał z tego transportu (o tym opowiem później). Ten właśnie przyżeniony wujek, mąż mojej cioci.

No i byli jeszcze trzej bracia mamy: Berisch, Rafael i Mozes. Najstarszy z nich – Berisch – mieszkał też w tamtej dzielnicy, niedaleko dziadka, ale w swoim oddzielnym, własnym mieszkaniu, i był też bardzo religijny. Utrzymywał się z handlu rybami, miał właśnie w domu u dziadka halę rybną. Pamiętam, że potem tak się złożyło, że jak wojna wybuchła i on uciekł do Rosji, to została jego żona, czyli moja ciocia Roza, z kilkorgiem małych dzieci, i tam jeszcze w tych pierwszych miesiącach wojny, to ona próbowała gdzieś zdobywać te ryby do sprzedaży, żeby jakoś się z tego utrzymać. I mnie tam posyłano do pomocy, szłam z dużą niechęcią, bo ja się bałam rybę żywą wziąć do ręki. A pozostali dwaj synowie pomagali dziadkowi w prowadzeniu interesu, a potem się usamodzielnili i też mieli jakąś własną firmę, też wina i wódki. Mieli klientów w różnych miastach Polski i w charakterze akwizytorów jeździli z próbkami. Oni byli przy dziadku właściwie do końca, póki nie wyjechali do Rosji, jak wybuchła wojna. A dziadek został tutaj, w Tarnowie.

Mój tato miał na imię Josef Nechemiasz, urodził się w Stopnicy. On był bardzo religijny. Chodził się modlić razem z innymi chasydami do jednego ze sztibl. Ten cadyk, to pochodził z Kołaczyc [40 km od Tarnowa] Koleszycer na niego mówili. Mama miała nawet pretensję do tych znajomych taty, że wtedy, kiedy ona go poznała, to on wcale nie był taki przesadny, owszem, był bardzo religijny, utrzymywał tradycję i to było zawsze na pierwszym miejscu, ale te różne takie rzeczy, które już graniczyły z absurdem, to, tego nie było. I później tata, zdaniem mojej mamy, wpadł w takie towarzystwo, że oni byli już wszyscy tacy strasznie święci i mieli na niego wpływ. Mamę to denerwowało, bo oni już rzeczywiście nawymyślali takie różne bzdury i tata się też dostosowywał do tego. Na przykład w sobotę w ogóle nie można było się czesać! Ja też ich nie lubiłam. Taki jeden z nich – pamiętam – przychodził do nas do domu. On miał długą brodą, taki straszny chasyd był. Zawsze skorzystał z okazji, żeby mnie uszczypnąć gdzieś w ramię, jak przechodził. I strasznie go nie lubiłam za to. Jak on przychodził, to ja uciekałam.

Tato zajmował się w życiu różnymi sprawami. Czasu dużo to on nie miał, zawsze był zajęty, bo nam się nie przelewało. Jak z tym winem mu nie wyszło, to później miał ze wspólnikiem taką mleczarnię koszerną. Kilka ulic od nas w piwnicach jednego domu to miał. To była taka mleczarnia, gdzie trochę hurt był, trochę detal. Dostarczało się do sklepów ser i masło, ale też sprzedawało się detalicznie. Mnie od czasu do czasu, jak pamiętam, też tam posyłano. Żeby w tym czasie, jak tata szedł na obiad, albo jak musiał gdzieś wyjść, żeby ktoś został w sklepie i sprzedawał to mleko. W lecie to sprzedawano też chude mleko, bo się na nim robiło farbę i malowało mieszkania. Pamiętam takie jakby beczki obrotowe, w których robiło się masło i sery. Pamiętam, że był taki rok, że było bardzo dużo tego sera. Bo tata miał umowę z dworami w okolicy, w promieniu iluś tam, kilkunastu – kilkudziesięciu kilometrów. I przywożono stamtąd to mleko i umowy na ogół były takie, że trzeba było brać całe mleko, jak krowy były na świeżej paszy, mimo że było go trochę za dużo. Bo umowa była na całość, na wszystko, co dostarczali w całym roku. I pamiętam, że był taki okres, kiedy się nafabrykowało tego sera, i nie było zbytu. I jeszcze trzeba było wywozić ten ser gdzieś za miasto i topić go gdzieś w jakichś dołach, bo nie wolno było go wyrzucać, bo przecież to się psuje, a nie było co z nim robić.

I dopiero w ostatnim roku przed wojną, to zawarł tata umowę z kimś, kto pod Krakowem produkował surowiec do wyrobu kalolitu. To było coś takiego jak plastik teraz. To było produkowane z tego mleka, tylko trzeba było je przedtem odpowiednio spreparować. To mleko po spreparowaniu wyglądało jak gotowany ryż i to się w beczkach woziło tam w stronę Krakowa. Do tego się i tak dokładało, ale zawsze lepiej niż wszystko stracić. I z tego kalolitu robiono jakieś takie klamerki do pasków, jakieś okucia do szaf, takie trochę przezroczyste to było. Więc pamiętam, że był to taki bardzo kiepsko prosperujący interes. Ale jakiś rok czy dwa przed wojną, tata zrezygnował z tej mleczarni, o której mówiłam wcześniej. Ukończył taki kurs serowactwa i mleczarstwa, jakoś tak dziwnie się to nazywało, trzeba było zdać egzamin. I założył dużą mleczarnię na ulicy Folwarcznej z jeszcze kilkoma mleczarzami, właściwie z takimi, którzy przedtem nosili mleko po domach, w bańce, z furmanką i z koniem i wozili to mleko do domów. I w jakiś tam sposób tata się nimi skontaktował. A że był jedyny, że tak powiem gramotny [piśmienny, zaznajomiony z rachunkami] pomiędzy nimi, to zrobili go kierownikiem. To byli prości ludzie, ale za to mieli swoją klientelę, do której to mleko wozili, a także jakieś tam swoje dwory, w których brali to mleko.

Wynajęto duży lokal na ulicy Folwarcznej, przystosowano go do takiej mleczarni, i to była jedyna duża mleczarnia koszerna w Tarnowie, gdzie przerabiano na pewno więcej jak tysiąc litrów mleka na ser, masło i na te inne produkty. Tam były cztery duże pokoje, w których stały nowoczesne maszyny. Stamtąd sprzedawano to dalej do sklepów, do barów, do jakichś takich sklepików ogólnospożywczych, gdzie także było masło i ser. Oni zaopatrywali też jakieś takie małe cukierenki. Można było też na miejscu kupić ich wyroby. Tak wspaniale to nie prosperowało, ale już jakoś to było, można się było z tego utrzymać. Tata prowadził księgowość. On był tym, który miał zezwolenie, bo w tym czasie już bardzo trudno było dostać zezwolenie na prowadzenie tego rodzaju sklepu [1]. A pamiętam, że konkurencyjna duża firma, ale nie żydowska, była w Tarnowie, nazywała się chyba „U Zośki”. Tylko te dwie mleczarnie miały zezwolenie od władz miejskich, a właściciel czy kierownik takiej mleczarni musiał mieć albo ukończoną odpowiednią szkołę, albo przynajmniej właśnie ten kurs, który mój tata robił. Ich tam chyba pięciu było, tych wspólników, którzy mieli swoich klientów. Oni dalej dostarczali mleko do mieszkań i dodatkowo na zmianę pomagali w pracy, oni albo ich żony, bo to trzeba było to mleko wirować, ser był robiony, masło i jeszcze maślanka była w sprzedaży.

Tata był znaną marką, był bardzo szanowanym i lubianym człowiekiem i nawet czasem, jak gdzieś były jakieś spory między Żydami, a nie chcieli tego załatwiać w sądzie, tylko między sobą, to on był takim rozjemcą. Poza tym wiedzieli, że się zna na księgowości, więc cieszył się dużym zaufaniem. Pieniędzy nie miał, ale szacunek miał.

Nie miał za to w ogóle czasu i pamiętam, że dzieci bardzo czekały na Purim, dlatego, że Purim, to było takie święto, że tata był w domu, w każdym razie po południu można było z nim powiedzmy pograć w jakieś warcaby czy o czymś tam porozmawiać, miał dla nas czas. A tak, to był zawsze bardzo zajęty, poza tym chodził na te wszystkie modlitwy i na tę ranną i na tą wieczorną musiał zawsze zdążyć – to zajmowało też i czas, i rozcinało ten dzień, także późnym wieczorem zawsze wracał. Zmęczony już był wtedy, i nami się nie zajmował. Dzieci więc zawsze czekały na jakieś takie święta, kiedy nie obowiązywały tak bardzo te wszystkie rygory, bo prędzej można było wtedy dorwać tatę.

W Szabas tato nie pracował, ale się z kolei dużo modlił. I tak szedł zawsze późnym popołudniem w piątek do sztibl, zależnie od tego, kiedy tam odpowiednio te gwiazdy się zapalały. Bardzo często przyprowadzał jeszcze później po tej modlitwie do domu jakiegoś gościa na kolację. Zwykle nawet bez uzgodnienia, ale to był taki anojrech [editor’s note: an ojrech, czyli gość w wymowie aszkenazyjskiej, hebr. oreach, orchim] to się nazywało, to znaczy gość. Zwykle to był jakiś młodzieniec, który nie miał rodziny albo gdzieś tam się uczył, chodził do jakiejś jesziwy czy gdzieś, i na tę sobotę się go zapraszało. Pamiętam, że raz mama się gniewała, bo jej tata nie uprzedził, nie powiedział, że przyprowadzi takiego gościa w danym dniu. A to wprawdzie – jak nas było pięcioro – to pięć czy sześć to już nie ma takiej dużej różnicy, ale zawsze chciałaby wiedzieć.

Mama moja była wysoką blondynką. Właściwie była tego samego wzrostu, co tata. I nie nosiła peruki, podobno zaraz po ślubie, to nosiła taką jak gdyby treskę nałożoną na krótko podcięte włosy, żeby było tak: i wilk syty i owca cała. Żeby się nazywało, że ma perukę i żeby to nie była peruka. Miała ładne blond włosy, tata był brunet, mama była blondynką, więc nosiła tę niby perukę, podobno przez dwa, trzy lata, ja już nie pamiętam tego, z opowiadania wiedziałam. Natomiast jak ja już pamiętam mamę, to miała swoje własne włosy, co już było wielkim ustępstwem, jeżeli chodzi o to środowisko, ale zawsze miała coś na głowie, albo jak na zewnątrz to jakieś kapelusze albo chusteczkę. W domu chyba nie miała tego, bo pamiętam, jak miała włosy, zawsze miała krótko podcięte i gdzieś tam schowane, tak żeby nie budziły podejrzenia czy to własne czy nie własne, żeby tam się nikt nie czepiał. Mama była przesadnie czysta i bardzo dbała o to mieszkanie i trzeba było wciąż zamiatać i froterować te podłogi i jeżeli chodzi o takie rzeczy, to mogła to nawet i w sobotę robić, tylko oczywiście, żeby tata nie widział. Bo pod tym względem, to szabat był ważniejszy. Więc była pod tym względem troszeczkę bardziej świecka. Mama mówiła na co dzień po polsku i płynniej mówiła w tym języku niż tata. Tata robił czasem jakieś błędy gramatyczne, mama nie. To było jednak troszkę inne środowisko i czytała, może nie jakąś taką bardzo poważną literaturę, ale czytała od czasu do czasu, miała tam jakieś książki w języku polskim. Gdzieś je od kogoś pożyczała, jakaś ciocia była czytająca, więc tam się zamieniały, czy coś takiego. Myśmy przynosiły z biblioteki polskie książki. I ja i siostra należałyśmy do biblioteki. Ja należałam do takiej biblioteki TSL, Towarzystwo Szkół Ludowych to chyba było. Ja tam wypożyczałam, wiem, że tak z trudem sobie to wywalczyłam, bo to tam trzeba było płacić wpisowe – złotówkę zdaje się miesięcznie – a nam się nie przelewało. Więc mama czasem te książki czytała, a tata jak wiedział, że my coś mamy nowego, jakąś książkę, to zawsze ją brał, przeglądał, bo interesował się, co czytamy. Ale sam to specjalnie nie czytał. A mama po żydowsku umiała czytać, i czasami czytała też jakąś książkę napisaną w jidysz.

Mama nie pracowała osobno, tylko pomagała ojcu. Przede wszystkim w sklepie, zwłaszcza z początku jeszcze, to znaczy w tej mleczarni w piwnicy, tam gdzie był tylko jeden wspólnik. To mama tam bardzo dużo czasu spędzała no i poza tym robiła zakupy, w domu gotowała, pilnowała. Także właściwie była zajęta, za dużo nie miała czasu na pogaduszki. Na sobotę to czasem chodziła do swojej cioci Frymy, żony Majera Muschela, [editor’s note: zachowana pisownia niemiecka ze względu na wpływy austriackie], młodszego brata dziadka. Ta ciocia to była mniej więcej w jej wieku, niedużo starsza. Mieszkali na Placu Rybnym. To chodziła tam z wizytą, nawet nas czasem zabierała. Jakie miała jeszcze inne zajęcia? Wiem, że na przykład pomagała siostrze ukrywać przed Tatą jej wyjścia na lód, to znaczy na łyżwy, co w ogóle było nie do pomyślenia. Tata nigdy by się na to nie zgodził, bo to było całkiem nie koszerne – towarzystwo jakieś takie dziwne i tam tańczyli, muzyka grała i tak poubierani byli – to nie wchodziło w grę. Wszystko było w tajemnicy przed tatą. Łyżwy siostra miała schowane u jakiejś koleżanki, i jak miała iść na ten lód, to wstępowała tam i tam dopiero je zabierała, a mama tego wszystkiego pilnowała.

Jeśli chodzi o wykształcenie, to mama chodziła do jakiejś szkoły, chyba do handlówki. Ale nie wiem, jak się to nazywało. Wiem, że na wewnętrznej stronie skrzydła szafy wisiała jedna fotografia mamy w takich wysokich, sznurowanych butach aż pod kolano, wtedy widocznie były takie modne i w plisowanej spódnicy, w takiej bardzo ładnej bluzce z zakładeczkami. Mama mówiła, że to było na jakimś tam kursie, na który chodziła. Ale mama bardzo młodo wyszła za mąż, bo jak miała dziewiętnaście lat. Potem zaraz urodziła się moja siostra Tosia [editor’s note: polskie zdrobnienie od Tauba] Jak moja siostra już była na świecie, mama wtedy chorowała bardzo, po urodzeniu siostry. Wysyłali ją do Karlowych Warów, to się nazywało Karlsbad [ok. 500 km na zachód od Tarnowa, dziś Republika Czeska], była tam dwa razy. Ta moja siostra też chorowała strasznie dużo jako małe dziecko, więc mama nie miała tak właściwie za dużo potem czasu na uzupełnianie wykształcenia.

Mama mówiła po niemiecku. W czasie pierwszej wojny światowej jej rodzina uciekła z Tarnowa do Wiednia, i prawdopodobnie wtedy mama doszlifowała ten niemiecki. Widocznie się trochę sama uczyła, ale mówiła ładnie i to z wiedeńskim akcentem, o czym mieliśmy okazję się przekonać w czasie drugiej wojny. Jak byli u nas Niemcy, to mama, jak tam się zdarzyło, że jakiś Niemiec przyszedł kiedyś do mieszkania, to mama z nimi rozmawiała. Ona była najstarsza z rodzeństwa – urodziła się w 1901 roku, więc opiekowała się młodszą siostrą Brajndlą tam w Wiedniu. Ja i siostra lubiłyśmy, jak mama opowiadała o Wiedniu, bo oni byli chyba tam ze dwa lata zanim wrócili. Opowiadała o takim Riesenrad. [editor’s note: niem. Riesenrad, atrakcja turystyczna Wiednia, konstrukcja pionowo osadzonego koła z wagonikami, dająca turystom możliwość podziwiania widoków miasta z wysokości 65 metrów.] Było to takie ogromne koło, karuzela pionowa taka, i ona tam chodziła na tę karuzelę i prowadziła tam swoją siostrę. To, że rodzice znali niemiecki wyszło jeszcze w innym czasie. A mianowicie pamiętam, że znalazłam w dolnej szufladzie szafy wstążeczką przewiązaną taką paczkę listów i widziałam, że po hebrajsku były i po niemiecku niektóre. To były listy, które moi rodzice pisali do siebie, jak jeszcze byli zaręczeni.

W domu, pamiętam, myśmy mieli przed wojną służącą, taką pomoc domową, Polkę. Przez długie lata była jedna, którą moja mama wzięła jako młodą dziewczynę, miała może kilkanaście lat. Dostała się najpierw do takiej polskiej sąsiadki nad nami i tamta ją szykanowała, bardzo niedobra dla niej była. Mama ją kiedyś zastała w piwnicy, tam, gdzie mieszkał dozorca. Ona do niego się schroniła, bo ją wyrzuciła tamta sąsiadka z góry. W każdym razie mama ją wzięła i przyuczyła ją do wszystkiego tak, że ona nie pomieszała trefnego z koszernym. Pochodziła gdzieś tam spod Zakliczyna, z Wesołowa [23 km od Tarnowa]. I była u nas przez długie lata. Nauczyła się wszystkiego i stała się później taka światła i elegancko ubrana, że jak na przykład do mnie przychodziły koleżanki, takie, które rzadko przychodziły, to z daleka myślały, że to jest mama moja. Maryna – bo tak miała na imię – przyszła do nas, jak miała jakieś czternaście lat, a odeszła to miała chyba dwadzieścia siedem. Odeszła w końcu, bo miała brata księdza, który ją dłuższy czas buntował, żeby już odeszła i wziął ja do siebie. Tam musiała najpierw się nauczyć gotować normalnie, bo to u nas się robiło takie żydowskie potrawy, a ona się musiała nauczyć schabowego. Więc musiała tam przejść jakiś kurs i potem służyła jemu za gospodynie, on tam gdzieś dostał jakąś parafię i ona do niego poszła. Do tej Maryni byłyśmy tak przywiązane jako dzieci, że jak się budziłyśmy, to nie wołałyśmy do mamy, tylko do Maryni. Ona była z ubogiego domu, miała bardzo dużo rodzeństwa, przyjeżdżał do niej czasem ojciec ze wsi, po coś tam do Tarnowa, także myśmy nawet go poznały. A jak na święta jeździła do domu, to u nas się piekło dla niej takie ciasteczka z dziurką do powieszenia na choince. A po niej mieliśmy jeszcze jedną dziewczynę, taką Wisię, też Polkę. Ona została już do czasu wojny, ale do niej już się tak nie przywiązaliśmy.

Święta w domu pamiętam chyba wszystkie. Najbardziej to Pesach. U nas się mówiło Wielkanoc. Pamiętam, że moja córka bardzo się zdziwiła, kiedy ja tak powiedziałam o Pesach, bo ona zawsze kojarzyła, że Wielkanoc to jest ta prawdziwa polska Wielkanoc. Natomiast nie wiedziała, że w naszych stronach tak się mówiło. Wtedy się odbywały straszne porządki, takie, że trzeba było wszystko na drugą stronę przewrócić, wszystko wymyć i wyszorować. Był cały komplet garnków i talerzy i filiżanek, wszystkich naczyń i sztućców, który przez cały rok stał zapakowany częściowo w pokoju za lustrem, a częściowo na strychu. I tego cały rok nie można było tego używać, tylko i wyłącznie na te Święta Wielkanocne. Bardzo ładne były filiżanki pamiętam, zupełnie inne niż te, które były na co dzień. I zanim to wszystko się wyjęło i ułożyło, to trzeba było wszystkie kredensy i szafki wyszorować. Wykładało się czystym papierem, żeby to nie miało styczności, nawet na parapecie leżał specjalnie papier, żeby kruszynki nie było. No, a tej reszty prowiantu, która była w domu nie wolno było używać – to się nazywało humyc [humec]. Odbywała się taka ceremonia, że sprzedawało się humyc komuś tam [nie-Żydowi], a potem się od niego po świętach odkupywało. No to był dozorca, który hurtowo kupował ten humyc, bo nie był Żydem. On z całego domu skupował to, i nawet tego nie widział w ogóle, bo ten humyc zostawał w naszych domach, ale on dostawał później pięćdziesiąt groszy za tą usługę. Oczywiście to kupował i potem z powrotem odsprzedawał, żebyśmy na czas świąt nie mieli nic, co nie jest świąteczne.

Pamiętam jeszcze, że jako dziecko nie mogłam zrozumieć, jak po takim gruntownym sprzątaniu potem tata chodził z takim pędzelkiem, jak czasem używają gospodynie do posmarowania ciastka żółtkiem [gęsie piórko], i szukał, czy jeszcze gdzieś nie ma jakiegoś kawałeczka bułki czy chleba. Mama potem do niego mrugała, i pokazywała gdzie [szukać], i tata znajdował. W kilku miejscach znajdował, a ja nie mogłam zrozumieć, jak po takim sprzątaniu jeszcze mógł znaleźć. A to mama podkładała, bo taki był zwyczaj, że podkładała gdzieś i mówiła mu od razu, gdzie, pod tą szafą, czy w tamtym kącie, czy jeszcze gdzieś, że leży ten humyc i tata miał taką specjalną szufelkę tekturową, tym pędzelkiem zmiótł ładnie to wszystko na tą szufelkę, i później to się paliło.

Natomiast mace to piekło się specjalnie u jakiegoś zaufanego piekarza, że one były w stu procentach pewne [koszerne]. I mimo to tata tych mac nie jadł. Tata miał jeszcze inne mace, które były z takiej razowej mąki. One się nazywały jakoś tak szmilemace. [editor’s note: dokł. szmiremace (DLA TLUMACZKI Shemurah Matzah), to przeważnie ręcznie wyrabiana maca, wypiekana pod szczególnym nadzorem [rabina] przez cały proces produkcji. M.in. wszystkie naczynia używane do jej wyrobu muszą być myte i suszone dokładnie co 18 minut, czyli czas po jakim według prawa halachicznego rozpoczyna się fermentacja]. Specjalnie były pieczone. Zbierało kilku takich chasydów i piekli je. Niesmaczne były moim zdaniem te mace. Wiec tata jadł te swoje mace, znaczy się te nasze nie były niekoszerne, można je było położyć na stole obok tamtych. Nie jadł też rozdrobnionej macy i wrzuconej na przykład do rosołu czy do czegoś. Nie wolno było [macy] namoczyć.

W Pesach musiały dzieci w dzień się troszkę przespać, czego, pamiętam, nie znosiłam, bo ja nigdy nie lubiłam w dzień spać. A to trzeba było, żeby później nie drzemać, bo to do późna w nocy się siedziało przy stole. Więc ja oszukiwałam, że się kładę spać, bo nie lubiłam bardzo tej drzemki. Potem, w czasie kolacji sederowej, stół był przesunięty do łóżka, bo to trzeba było spożywać tę kolację opierając się łokciem, tak jak gdyby na leżąco. I potem były te pytania – kaszes [editor’s note: rodzaj pytania talmudycznego zadawanego rabinowi; pytania zadawane w czasie Pesach bardzo rzadko nazywane były kaszewami, raczej mówiono: cztery pytania]. Najpierw to ja odpowiadałam, a potem to już mój braciszek. Musiały być wszystkie dania tak, jak Pan Bóg przykazał. Było przypalane jajko na ogniu, było trochę chrzanu, i różne inne potrawy. Był też specjalny talerz z takimi wgłębieniami, w każdym wgłębieniu była odpowiednio potrawa. Tata chował gdzieś macę i szukało się tej macy, a kto znalazł, to coś tam dostał. Ta maca to się nazywała afikojmy [afikomen]. To tata gdzieś tam włożył pod poduszkę albo coś. Tak włożył, żeby dzieci mogły znaleźć. Jak już byłam trochę większa, to pozwalałam, żeby brat znalazł. A zresztą to, co dostawałyśmy w nagrodę, to byśmy i tak dostały, bo na święta wielkanocne, na Pesach, to zwykle dostawałyśmy albo jakieś nowe buciki, albo jakieś nowe pończochy, które i tak były potrzebne. Zawsze coś nowego trzeba było mieć na te święta. To już była reguła.

Ojciec pilnował wszystko, żeby noc sederowa była taka, jak trzeba. Nosił białą koszulę, taką na odzież, przewiązany był w pasie, a jak zmawiał tę modlitwę dla Eliasza, to się otwierało drzwi na ganek, żeby Eliasz mógł wejść, bo on ma wejść i upić z kielicha. I był specjalny kielich dla Eliasza.

Na Purim było zawsze przebieranie, i z ostatnich lat, co ja pamiętam, to że twardo przebieraliśmy mojego brata Mojżesza na [za] dziewczynkę. Nie wiem skąd, ale znajdowaliśmy w domu takie długie pasma materiału, to się z tego robiło jak gdyby warkocze. Wpychało mu się takie dwa warkocze, ubierało mu się chusteczkę, buzię miał rzeczywiście jak dziewczynka, taką okrągłą. A w ogóle, to cała rzecz polegała nie tyle na tych zabawach, tylko na tym noszeniu słodkich podarków, na talerzyku przykrytym serwetką. Był cały wykaz osób, którym się to nosiło i od wielu, przeważnie od tych samych, dostawało się też. Cała ta sprawa z podarkami wyglądała tak, że na dwóch łóżkach – mamy i taty – zsuniętych i nakrytych czystym obrusem, czy prześcieradłem, układało się te wszystkie słodycze i różne ciasteczka jakieś, owoce, czekoladki, które później stanowiły taki zestaw. I potem się to brało i porcjowało. Były też podarki dla niektórych nie-Żydów, ale to już była butelka wina, jakaś elegantsza czekolada czy coś. Bo oni wiedzieli, że my mamy takie święta, więc to się nosiło w charakterze takiego podarku. Zawsze było to jakieś przypomnienie o sobie, czasem były takie układy, że komuś tam chciało się zrobić przyjemność. Dla wszystkich znajomych, przyjaciół, krewnych, robiło się te porcje. Tego było mnóstwo, na trochę głębszym talerzyku układało się wszystkie słodycze, nakrywało się ładnie czystą serwetką i tą serwetkę ściągało się pod spodem, pod talerzem, związywało jakoś, i z czymś takim się chodziło. I to zanosił albo mój braciszek Moniu [Mojżesz], albo ja. Poza tym czytało się w domu megile [Megilat Ester] i mój brat miał taką grzechotkę [kołatka], którą, jak się tak zakręciło, to ona grzechotała. I za każdym razem, jak tata wymawiał słowo Haman, to on tym grzechotał. Poza tym brat miał takie dryjdel [dreidel, bączek], to się nazywało, to znaczy to była taka ołowiana kostka na nóżce, która z obu stron miała jak gdyby uchwyty. Za tą górną część się trzymało, i jeżeli ktoś był już wprawiony i przekręcił, to ona wirowała przez jakiś czas, taki mały bączek. I pamiętam, że to był jedyny dzień w roku, kiedy tata grał z nami albo w domino albo w jakieś warcaby lub w loteryjkę. I byłyśmy w siódmym niebie, bo strasznie lubiłyśmy, jak tata z nami się bawił, bo tak, to nie miał nigdy na to czasu. Oprócz tego wszystkiego, były jeszcze pierogi z mięsem na obiad, i takie trójkątne jagodzianki [słodkie bułki z dżemem]. Był taki zwyczaj, że się mówiło na to humentaszen. U nas się nawet nie mówiło na to humentaszen, ale ja tę nazwę znałam.

Na te wszystkie święta, to nie chodziliśmy do synagogi, tylko do tego sztiblu nieszczęsnego, gdzie zawsze chodził tata. Brzydkie to było bardzo. Na górze był taki balkon, gdzie kobiety były. A na dole byli mężczyźni. Pamiętam, że tata zabierał nas tam na Jom Kipur, i chyba na Rosz Ha Szana też. A tak, w jakieś inne święta czy w sobotę, to miałyśmy nasze modlitewniki i należało się modlić w domu. I ja z czasem to zaczęłam po prostu oszukiwać. Przeczytać to ja umiałam, bo się uczyłam, natomiast nie rozumiałam tekstu i nie powiem, żeby mnie pasjonował, nie zależało mi na tym. Ale przez pewien okres jeszcze, zanim tak zaczęłam się buntować, to mówiłam kilka takich modlitw, które miałam zaznaczone w moim modlitewniku. To należało odmówić w każdą sobotę rano, znaczy jak tata był w bożnicy, i jak wracał, to się zawsze pytał, i to było najgorsze, bo ja nie chciałam kłamać. Więc, żeby tak było krakowskim targiem, żebym nie musiała powiedzieć kłamstwa, to ja tam kawałeczek odbębniłam i jak się pytał, czy się już modliłam, odpowiadałam: tak. I to nie było już pełne kłamstwo, bo ja coś tam przejrzałam.

Na Jom Kipur był post i pościli oczywiście rodzice i myśmy pościły, braciszek do wojny to był za mały, żeby pościć i dopiero w czasie wojny chyba zdążył jeden raz pościć. Bo on jak zginął, to nie miał jeszcze czternastu lat, a zaczął przy trzynastu, więc ten jeden raz pościł. A tak, to się pościło i oczywiście i tata i mama pościli. Dzieci, jak były mniejsze, to pościły pół dnia tylko, a potem normalnie jadły, tylko dzieci miały ambicje, żeby pościć [cały dzień], potem się tym chwaliły. Później wieczorem była bardzo uroczysta i syta kolacja. Natomiast mieliśmy sąsiadów takich, którzy byli tak już fanatycznie religijni, że, ten sąsiad i jego żona chyba też, to nie tylko, że pościli, ale nie przełykali nawet śliny, jak im się zebrała ślina, to wypluwali ją. Żeby nie było, że coś piją.

Na Chanuka był taki świecznik, na oliwę. To była taka menora i ona miała kubeczki, do których wlewało się oliwę, knot się kręciło z waty i tam się go wsadzało. Codziennie więcej było tych knotów. I to [świecznik] stało w oknie. I pamiętam, że raz przewróciłam to, i wylałam na sukienkę tę oliwę i nigdy nie puściła. Nie dało się tego wyprać. Mama była zdenerwowana. Ale Chanuka to było takie lżejsze święto, pamiętam, że coś tam zawsze dostawałyśmy, ale raczej nie pieniądze, tylko jakieś przedmioty, może coś z odzieży czy coś.

Na wakacje jeździliśmy do Ciężkowic, lub do Muszyny [Ciężkowice – 26 km od Tarnowa, uzdrowisko Muszyna – 75 km od Tarnowa], wszystko w Małopolsce. Jeździliśmy wtedy z rodzicami i mamy dwa lata młodszą siostrą, ciocią Bronią. To ta ciocia, która mieszkała w Krakowie. Była też w Ameryce jeszcze wtedy, przed wojną, ale wróciła. Ona miała syna, który był mniej więcej w moim wieku, gdzieś tam o pół roku młodszy. Pamiętam, że nawet w jednej z tych miejscowości wlazłam do głębokiej wody i tonęłam. I trzeba mnie było ratować, więc wyciągnęli mnie za włosy. To było takie letnisko. Jeździło się z pierzynami, naczyniami, z jakimś ogromnym bagażem. Tata w ogóle z nami nie jeździł, jak to było gdzieś bliżej, to przyjeżdżał na sobotę i niedzielę. Bo w niedzielę sklep też musiał mieć zamknięty. A tak, to nie jeździł z nami. Nie wiem nawet, u kogo on się w tym czasie stołował, może gdzieś u rodziny mamy, gdzieś w Tarnowie. A my wynajmowaliśmy całą taką chałupę, bo tak wynajmowali ci chłopi, a sami gdzieś mieszkali w szopie, czy gdzieś się wyprowadzali. I nawet, o ile się nie mylę, to razem z nami była ta Marynia, do pomocy, bo tam się gotowało. To wszystko było ładnych kilka lat kilka lat przed wojną.

A później już rodzice nigdzie nie wyjeżdżali, a myśmy wyjeżdżały na kolonie. To były kolonie z takiej szkółki Bais Jankow [Beit Jaakow [2], do której chodziłam razem z siostrą. One były bardzo tanie, bo to wynajmowało się jakieś takie chałupy u chłopów i spało się na podłodze na siennikach. I była kuchnia oczywiście koszerna. Brało się ze sobą kucharkę, chodziło się na wycieczki, nawet pamiętam, że do Poronina [104 km od Tarnowa] była jakaś wycieczka. Ja dwa razy byłam na takiej kolonii, to znaczy pierwszy raz to mnie zabrano tylko z łaski, dlatego że miałam starszą siostrę, bo sama byłam za młoda na to. Nie przypominam sobie na tych koloniach jakiegoś takiego specjalnego programu o tradycjach żydowskich. Wiem, że miałyśmy bardzo miłą wychowawczynię i wszystkie te dziewczynki były wręcz zakochane w niej. Były takie szczęśliwe, jak ona spojrzała na nie w ogóle. Pochodziła z Krakowa. Ja ją niemalże kochałam, nazywała się Rajza Klingier. Te zajęcia w Bais Jankow były płatne, ale dużo nie kosztowały. Były tam same dziewczyny. Uczyłyśmy się pisać i czytać w jidysz, były też zajęcia z historii Żydów, i coś też z religii. Chodziłyśmy tam z Tosią, trzy razy w tygodniu.

Do szkoły chodziłam normalnej – powszechnej, polskiej. Ale były tam dzieci polskie i żydowskie. Tak się złożyło, że mieszkaliśmy właściwie naprzeciw budynku szkolnego, z tym, że w tej szkole mieściły się dwie szkoły. I tam była szkoła imieniem Słowackiego i druga imieniem Królowej Jadwigi. Ja chodziłam do Królowej Jadwigi, to nie było całkiem naprzeciw, tylko trzeba było obejść ten budynek z drugiej strony. A zaczęłam chodzić do szkoły, jak jeszcze nie miałam sześciu lat, bo siostra moja tam chodziła i kilka lat wcześniej tę szkołę kończyła moja kuzynka o tym samym co moje nazwisku. (Ona mieszkała później w Łodzi, ale w tym czasie mieszkała jeszcze w Stopnicy, a tam była sześcioklasowa szkoła i ona żeby skończyć siedem klas, to tą siódmą klasę robiła w Tarnowie). A że kuzynka sobie bardzo dobrą opinię wyrobiła i moja siostra też, to udało mi się wyprosić tam, żeby mnie wzięli wcześniej. Najpierw to ja tam przychodziłam, jak dzieci się bawiły na podwórzu szkolnym, to tam wymachiwałam rękami też, jak miały gimnastykę. Także nie miałam jeszcze trzynastu lat, jak skończyłam i później poszłam do jednorocznej handlówki.

W szkole powszechnej nauczycielami byli w większości Polacy. Tylko religii uczyła Żydówka, pani Taubeles się nazywała. Bo na religię to chodziłyśmy oddzielnie, gdyż łączono klasy – z dwóch szkół wszystkie Żydówki razem [chodziły]. A religię dla nie-Żydówek prowadził ksiądz. Antysemityzmu w szkole raczej nie doświadczyłam, były może czasami jakieś drobne nieprzyjemności. Były nauczycielki, które czasem którejś z nas dokuczyły, ale to na ogół się łączyło z tym, że jak się któraś gorzej uczyła, czy była z jakiegoś bardziej zaniedbanego domu, to przy okazji jej jeszcze wypomniano, że jest Żydówką. Między dziewczętami także antagonizmów nie było. Wielkich przyjaźni na ogół też nie. Po prostu nas było chyba ze trzydzieści Żydówek tam, więc naturalnie wszystkie moje bliższe koleżanki to były Żydówki. Z drugiej jednak strony w tej klasie, w której ja byłam od piątej bodajże klasy, chodziła ze mną dziewczynka – Polka, której właściwie zawdzięczam uratowanie życia w czasie wojny. Ja się specjalnie tak z nią nie przyjaźniłam, ale tak się złożyło potem, że ją spotkałam, i powiedziałam, że chciałabym się wydostać z getta. I ona mi to umożliwiła, u niej byłam parę tygodni po aryjskiej stronie. Ona się nazywała Gabriela, ale wszyscy mówili na nią Ela. Ale o tym jeszcze opowiem. Do tej powszechnej szkoły ja nie chodziłam w sobotę, ale tam to było tak: gimnastyka, śpiew, tak celowo, bo było nas właściwie w klasie pół na pół mniej więcej Żydówek i nie-Żydówek. Tam to nie miało żadnego większego znaczenia, ja się bardzo dobrze uczyłam i w ogóle nikt nie wymagał, żebym chodziła w sobotę. Po skończeniu szkoły powszechnej, tak jak mówiłam, poszłam do handlówki.

Ta handlówka, to była taka szkoła, ona się bodajże nazywała przysposobienia kupieckiego czy coś takiego. Powstała jakiś rok czy dwa lata wcześniej, gdzieś w 1935. Żydowscy nauczyciele stworzyli takie stowarzyszenie i ta szkoła, to już była prywatna i nie w mojej dzielnicy. Ona była jednoroczna jeszcze w tym czasie [kiedy p. Fudem się tam uczyła], potem miała być dwuletnia. A zaczęłam tam chodzić, dlatego że nie mogłam chodzić do handlówki, do której chodziła moja siostra. Moja siostra skończyła trzyletnią [szkołę] po siedmiu klasach, czyli to było tak prawie, jak gimnazjum. Ale nie przyjmowali już wtedy bez sobót. Trzeba było już chodzić [do szkoły] w sobotę. Moja siostra jeszcze skończyła ją, bo miała koleżankę, nie-Żydówkę, która po szkole w sobotę do siostry przychodziła. Idąc do domu wstępowała do nas. Ta koleżanka zostawiała jej zeszyty, jakieś notatki. Czasem przychodziła do siostry w niedzielę i przekazywała jej, co trzeba nadrabiać. I to tak było, że w tę sobotę to były właściwie bardzo ważne przedmioty, w tej handlówce. A potem to w ogóle zrobiono czteroletnią szkołę z maturą, więc już nie było żadnej litości, trzeba było chodzić w sobotę, więc dla mnie odpadało, bo ojciec nigdy by się na to nie zgodził.

Z przedmiotów, to ja we obydwu szkołach właściwie najbardziej lubiłam zawsze matematykę, to znaczy to się nazywało rachunki. Ale także i język polski, tylko nie przepadałam za historią. Nie pamiętam, czemu nie znosiłam historii, najprawdopodobniej przez nauczyciela. Ale już nie pamiętam, kto mnie uczył, przeważnie to były same panie. Z nauczycieli, to pamiętam jedną panią – chrześcijankę – panią Witekównę. Ona potem wyszła za mąż, i nazywała się Prażuchowa. Byłam jeszcze w tej pierwszej klasie, i pamiętam, że już trochę czytałam i pisałam, więc w pierwszej i w drugiej klasie pani Witekówna, która mnie na tyle lubiła czy faworyzowała, że mogłam do niej przychodzić do domu, pożyczała mi książki do przeczytania. Z nią razem zwykle szłam po szkole do niej do domu, dość daleko w innej dzielnicy, i ona pożyczała mi te książki. A później, jak przeczytałam, to ona się dopytywała, o czym to było, tak sprawdzała, czy ja czytałam. I bardzo była taka życzliwa. Mieszkała gdzieś koło Ogrodu Strzeleckiego. Później już należałam do biblioteki, ale te pierwsze książki to pamiętam, że miałam od niej.

Ta moja handlówka to była taka szkoła, że właściwie to było przygotowanie na taką pomoc księgowego. W każdym razie moja siostra, kiedy ja kończyłam szkołę, to ona już pracowała i ja w tej firmie odbyłam coś w rodzaju praktyki, mając niecałe czternaście lat. To była moja pierwsza praca. Firma zajmowała się materiałami włókienniczymi. Właścicielami, byli dwaj wspólnicy, moja siostra tam prowadziła księgowość. To była taka nie bardzo rozbudowana księgowość, bo to nie było wielkie jakieś przedsiębiorstwo. Ale przez jakiś czas pozwolono mi tam przychodzić, przy kasie byłam, jakieś kwity wypisywałam – kasa wypłaci, itp… Pamiętam nawet, że oni, ci właściciele, założyli w tym czasie chyba w Bielsku [140 km od Tarnowa] nieduży warsztat z krosnami, gdzie zaczęli produkować na niewielką skalę materiały, a ja im tam jakąś kalkulację tych materiałów zrobiłam i bardzo mnie chwalili.

Potem zaczęłam pracować już jako księgowa w innej firmie i bodajże jeden z tych wspólników, bo to też byli dwaj wspólnicy, był spokrewniony z jednym z tych, u których siostra moja pracowała. Ta nowa firma nazywała się Guter i Melingier, i oni produkowali i sprzedawali detalicznie i hurtowo konfekcję. W Tarnowie w ogóle było dużo sklepów i zakładów, które produkowały konfekcję. Tam gdzie pracowałam, to jeden z tych właścicieli był z zawodu przykrawaczem i on przykrawał materiały, które potem wydawano takim chałupnikom do szycia. Oni szyli i przynosili te garnitury, i co tydzień trzeba było ich rozliczać. Później wysyłano te ubrania [do klientów]. Pamiętam, że byli klienci nawet gdzieś przy wschodniej granicy. Niezależnie od tego można było kupić cos na miejscu, tylko, że wejście do sklepu nie było od frontu, ale od podwórza, więc tam rzadko trafiali z ulicy jacyś klienci. Ale był taki jakiś chłopak, nie wiem, na jakiej zasadzie [pracował], prawdopodobnie na prowizji – taki trochę naganiacz. Jak widział, że koło jakiegoś konfekcyjnego sklepu ktoś chodzi, to on proponował, że tu obok jest taki, gdzie będzie trochę taniej, bo u nas rzeczywiście było trochę taniej. U tego Gutera i Melingera prowadziłam już księgowość taką prawdziwą, księgę sald i kont, tak to się nazywało. Rozliczałam tych chałupników, którzy przychodzili w piątek, przeważnie mieli wypłatę i wypłacałam im, i wypełniałam różne kwestionariusze. I dodatkowo jeszcze prowadziłam korespondencję. Tam pracowałam do rozpoczęcia wojny. I nawet jeszcze kilka dni po jej rozpoczęciu, bo pamiętam sytuację, że już była wojna i był alarm, syrena wzywała, że trzeba się chować do schronu, bo gdzieś samoloty jakieś się pokazały. I ja bardzo biegłam, pamiętam, właśnie z tego sklepu do domu. To nie było daleko, ale byłam przerażona i taka przejęta tym, bo wydawało mi się, że jak długo syrena buczy to mi się nic nie stanie, a jak przestanie, to już mogą bombardować.

Jeśli chodzi o Tarnów, to przed wojną wśród mieszkańców było chyba z pięćdziesiąt procent Żydów, czyli gdzieś około 30 tysięcy, bo to było pięćdziesięcio-, później sześćdziesięciotysięczne miasto. Tam, gdzie mieszkaliśmy, przy Szpitalnej, to nie była jeszcze stricte dzielnica żydowska, ale większość domów była zajęta przez Żydów. My mieszkaliśmy w takiej kamienicy dwupiętrowej, a jeszcze kilka lat wcześniej mieszkańcy w tych domach byli wymieszani. Ale już ostatnio [tuż] przed wojną, to tam mieszkali sami Żydzi. I w tej okolicy zasadniczo mieszkali sami Żydzi. Jeszcze bardziej, taka już ściślej żydowska dzielnica, to była w okolicy Rynku. Tam był Plac Rybny, gdzie krewni moi mieszkali, to tam już mieszkali sami Żydzi. Natomiast niewielu Żydów mieszkało w tej dzielnicy, gdzie była ta moja handlówka – przy Matejki, i gdzie mieszkała ta moja koleżanka, u której ja się przechowałam – przy Parkowej. To była ta okolica Ogrodu Strzeleckiego, tam było seminarium duchowne niedaleko. To już była taka dzielnica, gdzie mniej Żydów mieszkało. Ale też przy tej głównej ulicy – Krakowskiej, która tamtędy przechodziła, to sklepy żydowskie też były.

Rabina żadnego osobiście nie znaliśmy, ale miałam koleżankę, która była córką rabina. Nazywała się Horowic. I ona miała dwóch braci młodszych, pamiętam jak nosili takie kapelusze aksamitne, jako dzieci nawet tak byli ubrani. I pamiętam, że w czasie wojny kiedyś gdzieś ich sfotografowali, jak już zaczęły się te ostateczne prześladowania. I pokazało się to w takiej nazistowskiej gazecie – Volksiche Beobachter [gazeta codzienna wykupiona przez Adolfa Hitlera i NSDAP w 1923, wydawana aż do upadku III Rzeszy, służyła jako narzędzie propagandy nazizmu i antysemityzmu]. Na pierwszej stronie było zdjęcie tych dwóch chłopczyków – tacy z niebieskimi oczami, bardzo ładne dzieci – i podpisane było: „podrastająca generacja złoczyńców”. To idealnie pasowało do nich, takie ładne dzieci…

Pamiętam, że była też w Tarnowie mykwa. Tata mój zawsze chodził w piątek. Wiem też, że kobiety tam musiały wziąć taką rytualną kąpiel przed ślubem. To była duża łaźnia, na Placu Bożnic. Ona później, w czasie wojny spełniała rolę punktu, przez który dostawano się do getta [3] albo z getta, dlatego, że ona jedną stroną wychodziła poza getto, a od jednej strony zostało jeszcze wejście w getcie. Ta mykwa była przy Placu Bóżnic. I miałam takiego powinowatego, który był po aryjskiej stronie, i który miał rodziców w getcie. On pracował jako kolejarz. I on się w ten sposób dostawał [do getta], że wchodził tam od strony aryjskiej w tym mundurze, płaszczu takim z guzikami kolejarskimi, tam przewracał płaszcz na drugą stronę, wkładał jakąś czapkę, a tamtą chował i wychodził po tej stronie żydowskiej.

Mięso kupowało się oczywiście w koszernej jatce, w żydowskim sklepie – to w ogóle nie ulegało żadnej wątpliwości. Natomiast czasami się zdarzało, że się kupowało coś żywego, tak jak na przykład na święta Rosz haSzana. To trzeba było mieć kurę, którą później się poświęcało jako ofiarę. To się zmawiało taką modlitwę i tą kurą kręcono nad głową. I zanoszono tę kurę do rzeźnika i to był ten szochet, który ją zarzynał. A ja nie znosiłam strasznie tego, jak właśnie tą kurą tak kręcono nad głową. Bo ona trzepotała skrzydłami i ja się bałam, że jeszcze coś mi zrobi.

Jeśli chodzi o sam Tarnów, to nie pamiętam żadnych ekscesów antysemickich. Oba środowiska – żydowskie i chrześcijańskie – żyły oddzielnie, i poza sferą handlu czy ramami inteligencji zawodowej do spotkań raczej nie dochodziło. Myśmy mieli kontakt z niektórymi nie żydowskimi sąsiadami. Mieliśmy taką sąsiadkę nad nami, która w niedzielę rano zawsze, zanim wybrała się do kościoła, wstępowała do nas, klękała na środku kuchni i pytała się, czy ładnie wygląda, czy pończochy dobrze leżą, czy spódniczkę odpowiednio obciągnęła. To pani Dankowa była. Z nią były dobre układy. Na parterze też byli sąsiedzi, u których byli chłopcy tacy w moim wieku i tam nas zawsze zapraszali i na choinkę i na Wielkanoc, na tę prawdziwą Wielkanoc. I nawet dostawałyśmy jakieś jajeczko czekoladowe, czy coś takiego.

Pamiętam echa zmieniającej się sytuacji w Niemczech, jak Hitler dochodził do władzy. Mówiło się o tym, nawet było tak, że rok przed wojną zaczęli wyrzucać z Niemiec Żydów polskiego pochodzenia [4]. Takich, którzy kiedyś emigrowali z Polski, albo oni sami, albo ich przodkowie. I to była cała akcja, ich wysiedlano, wysyłano i na granicy bywało, że stawały całe transporty. Ich trzeba było potem przyjąć i jakoś porozmieszczać. I z takiego właśnie transportu miałam przez jakiś czas koleżankę. Ona nie mówiła po polsku i taka była bardzo nieszczęśliwa. Już teraz nie pamiętam, kto mi ją polecił, ale ja się podjęłam uczyć ją polskiego. Pamiętam, że ona nie mogła pojąć, po co nam siedem przypadków, jak ona ma cztery i wszystko może powiedzieć. Nazywała się Hania Sznur. Pamiętam, że inni z tych transportów wysiedleńczych chodzili po domach i nawet dzieci sobie z nich żartowały, bo oni mówili łamaną polszczyzną. Tam jeden mówił: „jestem biedny emigranta”. Z innych wydarzeń międzynarodowych to pamiętam, że mówiło się o Anschlusie [5], i o zagrożeniach faszyzmu.

Nigdy w naszej rodzinie nie było mowy o emigracji. W dzieciństwie była mowa o czymś innym, a mianowicie, jak nam się gorzej wiodło, to brat taty, ten z Łodzi, wujek Baruch chciał mu pomóc i padła propozycja, żebyśmy się może przenieśli do dziadka do Stopnicy. Moja mama absolutnie nie chciała słyszeć o tym, a myśmy rozpaczały, ja z siostrą, że się mówi o tym, że mamy się przenieść. A potem jakoś to ucichło.

W Tarnowie mieliśmy pierwszą bombę jeszcze kilka dni przed wybuchem wojny. Ona była podłożona, czy rzucona na dworcu kolejowym. Przed tym dworcem stały dorożki i doskonale pamiętam, jak po tym wybuchu te konie, takie wystraszone, kłusem pędziły przez całe miasto, białe, zupełnie obsypane pyłem, bo tam się zawalił gruz. W tym samym dniu myśmy odprowadzały naszą ulubioną nauczycielkę na dworzec, bo ona zdecydowała, że jednak jedzie do domu, do Krakowa. A ta bomba wybuchła, jak przyjechał pociąg krynicki [z Krynicy, uzdrowisko górskie, 70 km od Tarnowa], jakąś godzinę później. W Tarnowie była dość duża stacja węzłowa, jako że właśnie na Krynicę, na Nowy Sącz, Kraków, Lwów, wszystkie pociągi przejeżdżały przez Tarnów. Wtedy [kiedy bomba wybuchła] właściwie wiadomo było, że to jest zapowiedź wojny. Potem był, pamiętam, jeszcze nalot.

Pamiętam, że obudził mnie wtedy straszny grzmot, podniosłam wzrok, a nad moją głową kołysała się lampa, huśtała się dosłownie, taki był wstrząs. Myśmy mieszkali przy ulicy Szpitalnej, przy tej ulicy znajdowały się dwa szpitale, był szpital taki powszechny, a jeszcze paręset metrów dalej był szpital żydowski. Bomba tam spadła, nie trafiła w sam szpital, tylko wybuchła pod szpitalem. Był potem wielki lej na ulicy, i wtedy wiedzieliśmy, że to już na serio jest wojna. No i pamiętam, jak wkraczały wojska niemieckie i jechały te tanki. (Wtedy nie mówiono czołgi, tylko mówiono o tankach). Taki zapach był jakiejś dziwnej benzyny, to doskonale pamiętam. Wszyscy byli wystraszeni, oczywiście nikt się nie spodziewał, jaki to weźmie obrót, mówiono, że to na krótko, że to się zmieni, że Anglia i Francja nam pomogą. Wiadomo, jak to miało być.

Więc ja jeszcze w tym czasie przez dwa, trzy tygodnie pracowałam. Ale oni [pracodawcy] już zaczęli likwidować ten swój sklep i potem już zostawałam w domu. Zrobiło się na tyle „wojennie”, że siostra już też nigdzie nie pracowała. Zanosiło się na to, że nie będzie z czego żyć, bo ta mleczarnia, o której mówiłam, która dopiero dwa lata istniała, uległa zniszczeniu przy wysadzaniu centralnej bożnicy w Tarnowie. [editor’s note: Synagoga Nowa, na rogu ulic Nowej i Waryńskiego, została otwarta w dzień urodzin Franciszka Józefa, czyli 18 VIII 1908. (Stąd inne jej nazwy – Jubileuszowa, a nawet synagoga im. Franciszka Józefa). Podpalona w listopadzie 1939, została wysadzona w tym samym miesiącu. We wrześniu 1993 miejsce po synagodze upamiętniono tablicą]. Pamiętam, że Niemcy wysadzali i wysadzali ją, męczyli się chyba ze dwa dni, aż ją wysadzili. Bo to była ogromna synagoga, z wielką kopułą. Pamiętam, że jak się zbliżał pociąg do Tarnowa, jak skądś jechałam, to już z odległości wielu, wielu kilometrów widziałam ją, jak błyszczała. Ona była pokryta jakąś miedzią czy czymś takim, błyszczała jak złoto. I oni tam podkładali z początku bez skutku materiały wybuchowe, a w końcu, jak ją wysadzili, to całe ogromne takie bloki leciały dokoła. A to była wąska ulica [Folwarczna], naprzeciw zaraz była ta nasza mleczarnia, to też uległo zniszczeniu i praktycznie zostaliśmy bez środków do życia.

No więc tata załatwił sobie gdzieś jakąś pracę, jako księgowy, nie pamiętam, jaka to była firma. A my z siostrą zaczęłyśmy pracować w fabryce przetworów owocowych, którą Niemcy założyli w piwnicach kamienicy zabranej mojemu dziadkowi. Jego rozlewnia wina w sumie już przed wojną przestała funkcjonować, miał już tylko sklep na górze, ale te piwnice w tym dużym ładnym domu w śródmieściu [na rogu Folwarcznej i Goldhammera], były przystosowane właściwie do produkcji wina i tam właśnie była ta fabryka. Produkowano jakieś marmolady, soki i ja i siostra przez dwa, trzy miesiące pracowałyśmy tam na nocnej zmianie, obierałyśmy jabłka i z dyni takim aparacikiem, taką łyżeczką o ostrych brzegach, wycinałyśmy kulki. I powstawał z tego kompot, w którym zamiast kostek były te kulki. Obie z siostrą wracałyśmy nad ranem i wiem, że w domu rodzice jeszcze spali. To była jesień i zima [1939], więc ciemno było jeszcze, i myśmy nie chciały ich budzić. A na końcu ganku, z którego się wchodziło do naszego mieszkania, stała skrzynia na węgiel i na tej skrzyni myśmy z siostrą siedziały i czekałyśmy, aż się zapali światło, co oznaczało, że wstał ojciec. Jak zapaliło się światło, tośmy pukały cichutko, żeby z kolei nie budzić mamy i brata, i tata nas wpuszczał. To trwało może dwa, trzy miesiące na przełomie 1939/40 i potem też się skończyło.

W 1940 to już siedziałyśmy w domu, nie miałyśmy żadnej pracy, ani my ani tato. Wtedy z kolei mama zgodziła się na to, żebyśmy chodziły na kurs kroju i szycia. Ten kurs prowadziła taka żona lekarza, zasymilowana Żydówka. Przypuszczam, że ona była raczej amatorką, ale miała klientelę, w czasie wojny została krawcową, bo jej mąż był gdzieś chyba w wojsku i podobno razem z wojskiem uciekał przez granicę na Węgry. No, a ona została sama, i otworzyła sobie taki warsztat krawiecki. I przyjęła kursantki, nas było sześć, uczyła nas kroju i szycia, a niezależnie od tego korzystała z tego, że myśmy tam ręcznie wykańczały rzeczy, które ona szyła zarobkowo. Miała już klientelę, także Niemki tam przychodziły.

Wtedy, w czterdziestym roku, to jeszcze można się było jako tako poruszać. Ale już było bardzo nieprzyjemnie, już co parę dni pojawiał się jakiś afisz, czego [Żydom] nie wolno robić, a co trzeba oddać. Nie wolno było mieć futer, herbaty, itd., i to od razu kara śmierci za wszystko. Afisze były po polsku i po niemiecku. Wtedy też nie wolno było nosić brody i odbyło się takie straszne i dla nas bolesna zdarzenie, że przyszedł fryzjer do domu, i ścinał mojemu tacie brodę, żeby mógł gdzieś wyjść na ulicę, bo jak nie, to Niemcy łapali i wyrywali tę brodę. Myśmy bardzo ciężko to przeżyli, wszyscy płakaliśmy. Ile nas było w domu, tośmy płakali, łącznie z tatą. Oczywiście dziadek też ścinał brodę, nie wiem, jak to u niego tam wtedy wyglądało, ale pamiętam, że dziadek mój bez brody, to myśmy tak żartowali w domu, że wygląda jak stary góral. Bo był bardzo wysoki, taki potężny. Tato nie miał bardzo długiej brody, ale i to trzeba było zgolić. I to nie goliło się maszynką, tylko jakimś takim paskudztwem, które się razol nazywało, jakiś chemiczny środek. Najpierw ścinał tam nożyczkami, a potem tym razolem, bo to był mniejszy grzech, jeżeli to się tym razolem, nie wiem dlaczego to tak… Pamiętam jak dziś tę sytuację w pokoju, wiem, gdzie które z nas stało, jak tę brodę ścinali. Tata w ogóle ograniczył wychodzenie, bo wciąż słychać było, że tego złapali, temu gdzieś wyszarpali brodę, tego zabrali i nie wiadomo, co się z nim stało. W tym czasie to ja z moją siostrą uczyłyśmy się niemieckiego, i albo mnie, albo siostrę tata posyłał, żeby iść tam na róg, gdzie stał słup ogłoszeniowy, i gdzie były najnowsze ogłoszenia, czego nie wolno. I ja to musiałam bardzo starannie przeczytać i powtórzyć, a potem tata zadawał pytania, i jak nie umiałam na któreś pytanie odpowiedzieć, to bardzo się denerwował, także ja prawie na pamięć się uczyłam, czego zabronili.

Wtedy jeszcze byliśmy sami w naszym domu, ale już z końcem czterdziestego albo w początku czterdziestego pierwszego zaczęto z niektórych dzielnic wyrzucać Żydów, a poza tym przyszedł cały transport Żydów, bodajże z Płocka. I tych ludzi musiała gmina żydowska gdzieś rozmieścić. A wobec tego, że myśmy mieli dwa pokoje, to jeden pokój nam zabrali i do tego pokoju wpakowali jakąś pięcioosobową rodzinę. I my pięcioro też w jednym mieliśmy być, ale że mama nie chciała mebli tam zostawić, to w tym drugim pokoju w ogóle nie było jak przejść, bo te meble z pierwszego też doszły do tego drugiego. Strasznie było ciasno, i to byli ludzie zupełnie innego pokroju. Były dziewczyny, które chodziły z chłopcami i to zupełnie takie towarzystwo nie dla nas. Podjęliśmy więc dużo starań, żeby się jakoś tej rodziny pozbyć. Trwało to parę miesięcy, ale jednak udało się to załatwić, i mieliśmy z powrotem swój pokój. Ale to już był wtedy czterdziesty drugi rok i wtedy była pierwsza duża akcja [likwidacji Żydów] , przy której bardzo dużo ludzi zginęło. Nam się udało, bo Niemcy szukali według listy nazwisk, i jak znaleźli kogoś, to zabierano wszystkich, którzy tam mieszkali. A nas na liście nie było. W tej pierwszej akcji dużo osób zabrano, dużo zastrzelono na miejscu, w mieszkaniach albo na podwórzach. I dużo wyprowadzono na pobliski cmentarz, i tam zastrzelono. Resztę wywieziono gdzieś niedaleko, nad taką rzeczkę jakąś, to była rzeka Biała bodajże, i tam zastrzelono. To już była taka pierwsza masowa egzekucja.

Przed pierwszą akcją [czerwiec 1942] getto jeszcze nie było zamknięte, i nasz dom jeszcze wtedy został w tym getcie. Natomiast po tej akcji, to ścieśniono getto i zamknięto parkanem, i ten dom, w którym myśmy mieszkali, znalazł się poza gettem. I wtedy musieliśmy się przeprowadzić do innego. Najpierw do dziadka na tydzień, może dwa. Potem już i dziadka dom był poza gettem, i myśmy się sprowadzili w okolicę tej właśnie rozbitej [zburzonej] synagogi. Tam mieszkaliśmy nad taką piekarnią, też w dwupiętrowym domu i tam byliśmy we dwie duże rodziny w dwupokojowym mieszkaniu. Ta druga rodzina, to byli państwo Frankowie, myśmy ich nie znali wcześniej, dopiero tam w getcie się poznaliśmy. To było małżeństwo z dwoma synami. Dziadek nasz mieszkał oddzielnie, on był ze swoją drugą żoną. Musieli się wyprowadzić ze swojego domu, i wprowadzili się do takiej malutkiej izdebki niedaleko nas. Zresztą wszystko było niedaleko jak już wszystko tak pozamykali. A do dziadka z kolei wprowadziły się jego dwie siostry bliźniaczki – Brajndla i Sara Lea, które wysiedlono z Dąbrowy.

Jak mieszkaliśmy już w getcie, to mimo trudnych warunków nie było taryfy ulgowej od zachowania koszerności. Oczywiście na tyle, na ile się mogło [przestrzegać]. Jedzenie musiało być dalej koszerne, mama tych kanonów nie łamała. Głodni nie chodziliśmy, przynajmniej na początku. Żeby zdobyć jedzenie trzeba było po trochę wyprzedawać to, co jeszcze zostało. Tych droższych rzeczy nie było, bo futra itp. zabrali od razu, ale zawsze coś tam jeszcze było z jakichś zapasów, może z biżuterii, ja już nie pamiętam. To jedzenie było już dość prymitywne i już nie było żadnej ryby czy czegoś takiego. Rybę to się robiło w tamtych czasach z jajka. Moczyło się bułkę w wodzie, gotowało się jajko na twardo, i mieszało się to wszystko z cebulką, robiąc takie kulki i gotując je potem w takim samym sosie z warzyw, jaki się robi do ryby. I to miało smakować tak, jak gałki z ryby. Czasami coś można było przeszmuglować spoza getta, z pracy myśmy z siostrą przynosiły mąkę, cukier, a te siostry dziadka, które z nim mieszkały gdzieś tym handlowały.

Drugą akcję [wrzesień 1942] przeżyliśmy, bo wszyscy się gdzieś pochowaliśmy. Myśmy z siostrą były schowane w jednej piwnicy w naszym domu. Pamiętam, że jak ostatnie osoby weszły do tego schronu, to później ktoś z zewnątrz zamurował [to wejście]. I tam udało nam się uratować, a tak się złożyło, że mama i braciszek byli gdzie indziej, w jakimś schowku przy ulicy Starodąbrowskiej, a tata był jeszcze gdzie indziej. Tata gdzieś pracował, ja już teraz nie pamiętam, co to było.

Pamiętam za to święto Jom Kipur w getcie, w 1942. Byłam wtedy zupełnie zbuntowana i postanowiłam sobie nie pościć, co wcale nie było łatwe, dlatego że mieliśmy już bardzo skromne zapasy i mało było w ogóle do jedzenia. Mama robiła, co mogła, żeby coś tam było. Zrobiła więc z ziemniaków takie ciastka, z ziemniaczanej mąki. Wszystko było całe, nie krojone i nie tknięte, więc wcale nie było łatwo, ale ja sobie postanowiłam, że złamię ten post i przegryzłam tam coś, byłam tak samo głodna jak gdybym nie jadła, a nawet jeszcze gorzej. Ale udowodniłam sobie, że nie padnę trupem, bo mi się wydawało, że jak ja w Jom Kipur coś zjem, to znaczy, że od razu umrę. Na rozum wiedziałam, że nie, więc postanowiłam sobie to udowodnić. I zrobiłam to w największej tajemnicy, nikt się nigdy o tym z rodziny nie dowiedział, że ja sobie pozwoliłam na to, że w te ostatnie Jom Kipur, kiedy jeszcze byli rodzice, to ja nie pościłam.

A przy trzeciej akcji [listopad 1942] straciłam rodzinę, tylko siostra została. To było jesienią czterdziestego drugiego roku. W tym dniu, kiedy była akcja siostra była w pracy, a ja tydzień wcześniej uciekłam z getta i przechowywała mnie ta moja koleżanka szkolna, o której mówiłam, Gabriela z domu Niedojadło. Siostra opowiadała później, jak to się stało. Okazało się, że rodzice ukryli się w tej samej piwnicy, w której przy poprzedniej akcji my z siostrą [byłyśmy], ale ktoś doniósł. Doniósł ktoś, kogo zabrano. On się znalazł na stacji kolejowej i powiedział, że on powie, gdzie są Żydzi. To też był Żyd. Myślał, że się uratuje. A był nawet taki wypadek, że syn, który był w tej żydowskiej policji, doniósł na własną matkę, [powiedział], gdzie była przechowana. Podobno podszedł tam do tego bunkra, gdzie matka się chowała i powiedział: „Nie bój się, wyjdź, nie bój się. Chodź nie bój się, nic ci się nie stanie”. I ta matka wyszła. I jemu później tak urządzono, że jak on prowadził ludzi do pracy [6], to żeby mu dokuczyć ktoś z pierwszych rzędów wołał ten tekst: „Chodź nie bój się”, ktoś inny zawołał: „Nic ci się nie stanie” i tak powtarzano to, a on się oglądał i nigdy nie mógł złapać, tego, kto mu tak dokucza.

Ja wiedziałam, że będzie kolejna akcja, niewiadomo skąd, ale większość wiedziała, mówiło się o tym, przewidywano, czasem niedokładnie, czasem to było wcześniej niż mówiono, czasem parę dni później, ale wiedziało się, że będzie. Jak zaczęto mówić o tym, że właśnie ma być akcja, to ja w niedzielę wyszłam z getta, a w następną zabrali moich rodziców i braciszka. Pamiętam, że pożegnałam się z rodzicami, a braciszek bardzo płakał, żebym jego zabrała, co nie wchodziło w grę z wielu względów. Tata zresztą nie aprobował mojego wyjścia, powiedział, że skoro ja tak decyduję, to tam gdzie chodzi o kwestie życia, to jemu nie wolno powiedzieć nie. Ale uważał, że to, co wszystkich spotka, to i mnie spotka, że nie powinnam szukać innego losu. Po pożegnaniach dałam znać tej mojej koleżance Gabrieli. Ja ją widziałam kilka razy, jak nas prowadzono do pracy poza gettem. Bo i ja i siostra pracowałyśmy w takiej niemieckiej firmie Madritsch, gdzie szyłyśmy. A ta koleżanka mieszkała przy ulicy Lwowskiej, która była granicą getta, przy której mieścił się także ten zakład, gdzie pracowałam. I ta dziewczyna przyszła kilka razy do mnie w czasie pracy, i sama nawet zaproponowała, że w razie czego mnie przechowa, tylko musi to uzgodnić ze swoją mamą. To byli bardzo kochani ludzie, i jej mama wyraziła zgodę.

W tamtą sobotę dałam więc znać tej koleżance przez płot. Zawołałam jakiegoś dzieciaka i powiedziałam, że dostanie ode mnie pieniądze, jak pójdzie do tego sklepu, w którym pracowała moja koleżanka. Ona przyszła i umówiłam się z nią, że ona przyjdzie nazajutrz w niedzielę – myśmy pół dnia w niedzielę też pracowali – że przyjdzie tam na Lwowską do mojej pracy, i że mnie stamtąd wydostanie. Ja w ogóle nie miałam prawa w tę niedzielę tam być, bo przy tej drugiej akcji nie dostałam pieczątki, siostra dostała a ja nie, i dlatego straciłam prawo do wychodzenia. Ale wobec tego, że tamci, którzy nas prowadzili do pracy znali mnie z widzenia i nie orientowali się, kto jeszcze może wychodzić, a kto już nie, to ja wyszłam i zostałam. Zostałam w ubikacji na piętrze i tam stałam kilka godzin, aż się zrobiło ciemno.

Stamtąd ta koleżanka mnie później wzięła. Z wielkimi kłopotami, bo brama była zamknięta, ona tam nabujała coś, żeby ją ten dozorca wpuścił i potem strasznie się bała, jak my wyjdziemy. Ona weszła i powiedziała, że musi skorzystać z ubikacji, ni stąd ni zowąd w domu, gdzie brama była zamknięta na klucz. I ten dozorca nie wiedział, co ona chce, wpuścił ją, ale powiedział, że może iść tutaj na parter, ale szybko. A ona wiedziała, że ja jestem na piętrze, więc pobiegła na piętro. Znalazła mnie, i mówi: „Jezus, Maria, co ja zrobię teraz? On mnie widział przecież, on mi otworzył”. Ja sobie przygotowałam jakieś pieniądze. Ona szła pierwsza, i on już chciał za nią tą bramę zamknąć, a tu patrzy jedna weszła, dwie wychodzą! Nie wiedział, co się dzieje. Wtedy mu wepchnęłam w rękę te pieniądze i w nogi od razu, ona mnie pod pachę wzięła i poszłyśmy – wieczorem, bez opaski. I tak dotarłam do jej mieszkania.

W ten sposób udało mi się uciec. Z tym, że nie miałam odpowiednich papierów, i nie mogłam się potem nigdzie pokazać i stamtąd gdzieś wyjechać. Wyrobiłam sobie jakąś legitymację, ale to nie była prawdziwa kenkarta, która była potrzebna do swobodnego poruszania się. Na to potrzebne były pieniądze, a ja wtedy jeszcze nie mogłam sobie na to pozwolić. To sobie wyrobiłam ten fałszywy Ausweiss na jej imię i nazwisko, więc u niej z tymi papierami nie mogłam być oficjalnie, także musiałam być ukryta. A tydzień po mojej ucieczce była ta trzecia akcja w getcie. Moja siostra była w pracy i kiedy ona wróciła, to już nie było rodziców ani brata, w między czasie ich wzięli. Ja potem byłam jeszcze parę tygodni u tej koleżanki. Ale siostra rozpaczała okropnie, żebym wróciła, bo zastała puste mieszkanie i nie mogła sobie miejsca znaleźć. I jak okazało się, że nie mogłam stamtąd nigdzie wyjechać, to zdecydowałam się wrócić do getta. Wmawiałam sobie, że jak wrócę i uda mi się gdzieś tę fałszywą kenkartę załatwić, to jeszcze się wydostanę później z getta. I po prostu wróciłam do getta, wprowadził mnie z kolei brat tej mojej koleżanki, weszłam do getta razem z wracającymi z pracy.

A rodzice i braciszek zginęli w Bełżcu [7]. Wiem o tym, bo bracia Gabrieli pracowali na kolei, i słyszałam będąc u niej, jak mówili, że musieli zawieźć wagony z Żydami do Bełżca, i tam Niemcy kazali im czekać, i po jakimś czasie oddali im puste wagony.

Jak wróciłam do getta, to nie miałam prawa do pracy, i z największym trudem udało się w końcu załatwić, że dostałam się z powrotem do tamtego zakładu. Tam pracowałam razem z siostrą jeszcze rok, do końca lata 1943. Skoszarowani byliśmy w takim domu przy granicy getta, przy ulicy Lwowskiej, cały dom nam oddano, po sześć – osiem dziewczyn mieszkało w jednym pokoju. Podzielono wtedy getto na część pracujących i niepracujących, myśmy mieszkały w tej pierwszej części, aż do likwidacji getta, na przełomie lata i jesieni 1943 [editor’s note: całkowita likwidacja getta nastąpiła w listopadzie 1943].

Później okazało się, że to jeszcze nie była całkowita likwidacja, ale większość osób wywieziono. Trzymano nas najpierw dwa dni pod rząd na placu autobusowym. Trzeba było klęczeć. I w jednym dniu ludzi zabrano do obozu, do Płaszowa [8] a w drugim dniu reszta poszła wprost do Oświęcimia i stamtąd nikt nie przeżył. I w tym drugim dniu był mój dziadek i te ciotki. A ja z siostrą trafiłyśmy do Płaszowa. Zdaje się, że nas wywieźli w czwartek, a ich w piątek. W każdym razie oni wszyscy zginęli. A ja razem z siostrą dostałam się do Płaszowa i tam byłam jeszcze rok.

W Płaszowie pracowałyśmy w tej samej firmie, która tam się przeniosła. Bo ten cały zarząd firmy był z Krakowa. Tam pracowaliśmy na dwie zmiany i zmiana dzienna była prawie cała z Krakowa, ci, co już w Płaszowie byli wcześniej. A my przez dłuższy czas właściwie ciągle mieliśmy noc. A w dzień łapali na branie krwi. Łapali i brali krew dla żołnierzy. I to już im nie przeszkadzało, że to była żydowska krew. Zakwaterowani byliśmy w barakach, po sto osób, może po dwieście, nie pamiętam tak dokładnie. Z jedzeniem tam u Madritscha, gdzie pracowałam, było jeszcze nie najgorzej, dlatego że on postarał się o dodatkowy chleb. I nie taką glinę, którą tam nam dawano, tylko dla jego pracowników przywożono chleb gdzieś z wolności, i dostawałyśmy tam ćwiartkę chleba za wyrobienie pracy ponad normę. Wiec myśmy razem, te, które lepiej szyły, szyły ile mogły biorąc robotę za te, które szyły wolniej. Na przykład ja szyłam więcej i jak dostałam później jeszcze pół chleba, dwa razy ćwiartkę za tą ponad normę, tośmy to dzieliły i tak na wszystkie. Tak dotrwałam do sierpnia 1944, kiedy wywieźli nas do Oświęcimia. Parę miesięcy wcześniej przyjechał do nas transport Węgierek, które były już w Oświęcimiu, i z Oświęcimia, nie wiadomo na jakiej zasadzie przysłano je do Płaszowa. One były ogolone i wszystkie nosiły jakieś szare suknie i w ogóle wyglądały jak nie z tej ziemi. Potem razem z tym transportem zabrano część Płaszowa do Oświęcimia i nas nazwano „węgierski transport” przez to, że ich tam było dużo. Więcej ich było niż naszych.

W Oświęcimiu nam ogolono głowy, zabrano nam odzież i zapakowano nas do takich baraków, gdzie już było chyba tysiąc osób. Dokładnie to było w Birkenau. Jakiś czas udało mi się, że pracowałam jako sprzątaczka u funkcyjnych, zanosiłam coś do prania, sprzątałam, zamiatałam, o takie rzeczy. Ale później pracowaliśmy fizycznie, ja już wtedy ledwie żyłam. Prowadzono nas wtedy do kopania nowego koryta Wisły, i to był najgorszy okres. W Brzezince trzymałyśmy się razem z siostrą i jeszcze trzema koleżankami, które znałyśmy z Płaszowa. Aż do momentu, kiedy był jeden transport z Oświęcimia, z którego nikt się później nie uratował, bo wszyscy zginęli utopieni w Stutthofie [9]. Do tego transportu byłyśmy wszystkie zaszeregowane, ale mnie i siostrę zdołał w ostatniej chwili uratować nasz wujek. A te koleżanki pojechały. Pamiętam, że stałyśmy już na placu, gotowe do wyjścia. Ale udało nam się dać znać temu wujkowi za drutami, on sąsiadował przez druty z nami. To był drugi mąż mojej cioci Beli, siostry mojej mamy, on nas wcześniej poznał, jak przyjechałyśmy do Oświęcimia. Udało nam się dać znać, że jesteśmy w tym transporcie, i on szybko wziął nasze numery tatuażu. I prawie że w ostatniej chwili przyszła jakaś z tych funkcyjnych, przechodziła wzdłuż szeregu i wywoływała te numery. Myśmy się zgłosiły, ona tylko sprawdziła, czy to te i mówi: znikajcie. I powiedziała, którędy mamy uciekać i wróciłyśmy do obozu, który był prawie opustoszały i zostałyśmy jeszcze kilka miesięcy, do końca grudnia 1944.

30 grudnia 1944 ja z siostrą dostałyśmy się do Bergen-Belsen [10] w jednym z ostatnich masowych transportów. To już był taki transport, że następny po nas już gnano pieszo. To była zima i nam dano worki papierowe, do których myśmy miały powłazić. Wiązało się to przy szyi, żeby nie marznąć i jeszcze, jak ktoś miał coś, to ponapychał do środka, siana czy czegoś i jechaliśmy, chyba ze trzy dni. To były zamknięte wagony i nawet były w tych wagonach takie piecyki żelazne, i tam sobie ci Niemcy, co nas pilnowali, coś grzali, nawet czasem, jak dobry [Niemiec] był, to pozwolił skorzystać. W czasie jak jechaliśmy to był Sylwester i słyszeliśmy, jak jechaliśmy przez Niemcy różne takie zabawy i okrzyki. No i wyładowano nas pod tym Bergen-Belsen i prowadzono później jeszcze pieszo spory kawał. Upchnięto nas potem w barakach, gdzie warunki były zupełnie prymitywne i strasznie dużo nas na jeden barak przypadało. No i tam właściwie po bardzo krótkim czasie zaczęła się głodówka. Pracy tam już raczej nie było, chyba, że komuś się udało, to mógł się dostać gdzieś do kuchni czy do obieralni. Mnie się akurat udało. Jakiś czas pracowałam w obieralni. Do tego miałam koleżankę, którą znałam jeszcze z Oświęcimia, która pracowała w kuchni i ona tam na przykład wykradała trochę soli. Za sól można było wszystko dostać, sól była na wagę złota. Więc ja jej tam czasem pilnowałam tej soli, bo to przecież kradły [więźniarki]. Zabierały jedna drugiej. Jak sama pracowałam w obieralni, to jakiegoś ziemniaka pokrojonego w plasterki przeszmuglowałam, to było bardzo niebezpieczne. Albo kawałeczek brukwi, to się kroiło w plastry, i wkładałam sobie do rękawów dlatego, że pod pachami to oni sprawdzali. Nie sprawdzali w łokciach, więc można było jakoś zamocować niewielki plasterek, żeby zanieść siostrze, bo już wtedy był wielki głód. I jak się przechodziło taką rewizję, to gdyby przyłapali, to już właściwie wystarczyło, że pobili porządnie, to już nie wstał taki ktoś. Oprócz tego jeszcze były takie, które kradły zupę, no i można było handlować tą zupą. Ja czasami dostałam do sprzedania taki kociołek zupy, i jak miało być z niego trzydzieści porcji, to zrobiłam, powiedzmy trzydzieści dwie, dzięki czemu ja i siostra miałyśmy zupę. Taką porcję można było też wymienić na jakiś kawałeczek margaryny albo kawałeczek tak zwanego blutwurst [kaszanka]. Poza tym był jakiś transport, powiedzmy z jakiegoś obozu pracy, a nie z obozu koncentracyjnego, to one jeszcze miały jakieś aspiracje, że potrzebne im były nici. To myśmy robiły nici, wyciągałyśmy z koca i ja nawijałam na jakiś papierek i sprzedawałam. Nauczyłam się tak nawijać, że to wyglądało jakby było fabryczne. I sprzedawałam te nici za kawałeczek brukwi na przykład, takie interesy się robiło.

Siostra moja w tym czasie dosłownie nikła w oczach. Ona była ode mnie starsza o trzy i pół roku, a wszyscy mówili: twoja mała siostrzyczka. Myśleli, że ona jest znacznie młodsza ode mnie, a ja miałam dwadzieścia, a ona już prawie dwadzieścia cztery lata. Jednak ona wyglądała na piętnaście, bardzo źle się trzymała. Ja przeszłam tyfus w tym obozie i udało mi się z niego wygrzebać, ale ona jak zachorowała, to słabła z dnia na dzień. W tym czasie nie było już absolutnie żadnego chleba (za to jak nas oswobodzili, to znaleźliśmy całe baraki od podłogi do sufitu zawalone spleśniałym chlebem, bo nie dawano nam chleba, i on zalegał). Nie dawano nam chleba tygodniami całymi, gdzieś już od stycznia, lutego. Przez te ostatnie dwa, trzy miesiące, dostawaliśmy tylko raz dziennie zaparzoną brukiew, bez żadnych dodatków, bez niczego, nawet bez soli, no zupełnie taka, na wpół surowa. W tych właśnie warunkach siostra zachorowała na tyfus. Pamiętam, że leżała na tak zwanym „rewirze”. Ten rewir to był niby szpital, czyli takie miejsce, gdzie teoretycznie można było spokojnie umrzeć, ale też nie do końca. Też leżały po dwie, trzy w jednym łóżku i wszy były niesamowite. Wszy były tak wielkie, że dosłownie jak miałam koc to w każdym włóknie, gdzie był i wątek i osnowa, to z każdego takiego miejsca sterczała wesz. Te koce dosłownie chodziły same. To było już w ostatnim okresie wojny, ja do siostry przychodziłam, jeszcze próbowałam jej coś zorganizować, coś zanieść i ratować ją. W tym czasie przyszli Anglicy, i nas oswobodzili. Spóźnili się nie dużo, gdyby powiedzmy przyszli tydzień wcześniej, to może byłaby jakaś szansa. Miałam taką koleżankę, której siostra też była w takim stanie, i ona ją odratowała, ale dosłownie w ostatniej chwili. Ale moja siostra była już wtedy zupełnie jak szkielet, i na wszystko było za późno. Piętnastego kwietnia nas oswobodzono, a ona zmarła dwudziestego trzeciego. Już kilka dni przed oswobodzeniem wiedzieliśmy, na co się zanosi. Chodziły już jakieś słuchy, i Niemcy już się zwijali, coraz mniej ich było, co chwilę wyjeżdżali. Wiedzieliśmy, że front się zbliża. No a jak przyszli Anglicy, to przez głośniki powiedzieli, żeby się nie martwić, że już jesteśmy wolni. Pamiętam, że zupełnie się nie cieszyłam, absolutnie nie potrafiłam. Nie wierzyłam, że to naprawdę koniec, nic do mnie nie docierało.

Po oswobodzeniu najpierw nas odwszawiono i trochę podkarmiono, i zaczęto po jakimś czasie przenosić do innego miejsca. To było w odległości dwóch, trzech kilometrów od samego obozu. Tam znajdowały się koszary, w których mieszkali Węgrzy, którzy byli na usługach Niemców. Ich stamtąd wysłano i myśmy dostali całe miasteczko koszar. Dziesiątki budynków dwupiętrowych, które tworzyły takie czworokąty dookoła. Były też parterowe budynki na stołówki, kino i budynek administracyjny. W pierwszym okresie z większości budynków zrobiono właściwie szpitale. I wtedy tak już mniej więcej powstał tam obóz DP, to się nazywało, displaced persons. [Więźniowie hitlerowskich obozów koncentracyjnych i inne osoby przemieszczone wbrew swojej woli przez administrację niemiecką w czasie wojny i po jej zakończeniu nazwane zostały Displaced Persons i skoszarowane w specjalnych obozach, skąd wyjeżdżały do miejsc docelowych (ojczyzna, emigracja).] Były tam też transporty Polaków z robót przymusowych. Na początku był jakiś plan, żeby nas przenieść, i część ludzi załadowano do ciężarówek i wysłano pod belgijską granicę, ja byłam tam między innymi. Najpierw zawieźli nas do Diepholz [ dzisiaj Niemcy, 200 km od Hamburga], potem z tego Diepholz do Lingę [dzisiaj Niemcy, 60 km od Kolonii], tak nas przewozili co parę tygodni, w końcu okazało się, że zdecydowali się nas z powrotem przywieźć do Bergen-Belsen.

W międzyczasie utworzono gimnazjum obozowe, i ja właśnie chodziłam do takiego gimnazjum. Uczyli w nim nauczyciele takich przedmiotów, jacy się trafili, więc nie wszystkie przedmioty były. Pamiętam, że nie było biologii. Była za to chemia, bo znalazł się chemik, było coś w rodzaju fizyki, niewiele tego było. W tym czasie zaczęli już przyjeżdżać z Polski uchodźcy, byli tacy, którzy albo przeżyli wojnę w Rosji, albo gdzieś na aryjskich papierach, w każdym razie przyjeżdżały całe transporty, między innymi z Rosji przedostał się mój przyszły mąż, Leon. Był w Polsce i jak się okazało, że już nikogo nie zastał, bo cała jego rodzina zginęła, to też takim transportem przyjechał do Bergen-Belsen, i myśmy się wtedy poznali. Ja jakiś czas pracowałam jeszcze w administracji angielskiej tego obozu, tam powstało biuro poszukiwań. Utworzono kartoteki i z całego świata ludzie poszukiwali się nawzajem. Nas poszukiwano i nasi poszukiwali po świecie, więc tam był dość duży personel, i ja tam pisałam na maszynie, bo znałam niemiecki i angielski. Pamiętam też, że wypisywałam nazwiska poszukiwanych na kliszy filmowej, którą puszczano w kinie przed seansem, żeby pomóc w poszukiwaniu. Parę osób dzięki temu się odnalazło.

W obozie nie musieliśmy pracować i chodzić do szkoły. To było dobrowolne. Po prostu karmili nas, mieliśmy takie bloczki, były stołówki, gdzie mieliśmy przydziały żywności. A jak zaczęłam pracować, to nam płacono w papierosach i w czekoladzie. I to potem można było gdzieś zamieniać. Natomiast pod koniec, tuż przed naszym wyjazdem, była pierwsza taka zamiana pieniędzy tych niemieckich, które już nie były nic warte, odcinało się ileś tam tych zer, i wydrukowali nowe pieniądze. Wtedy już odebrałam swoją ostatnią pensję w biurze poszukiwań już w postaci marek, nie jakichś papierosów czy czegoś. Obóz był zamknięty i były bramy, przez które normalnie można było wychodzić na wolność, ale raz czy dwa razy były jakieś incydenty i zamykano nam za karę tę bramę. Raz gdzieś w okolicy, zginęła jakaś krowa czy cielę, i podejrzewano, prawdopodobnie nie bez racji, że to zostało ukradzione przez kogoś z obozu. Były też jakieś demonstracje wtedy, kiedy była ta historia ze statkiem „Exodus”. [editor’s note: W lipcu 1947 r. brytyjskie okręty wojenne zatrzymały u wybrzeży Palestyny statek „Exodus 1947” z 4,5 tys. żydowskich uchodźców na pokładzie. Siłą zmuszono ich do zawrócenia i udania się do portu Marsylia we Francji. Następnie musieli popłynąć do portu Hamburg w Niemczech, gdzie policja siłą zmusiła Żydów do opuszczenia statku.] Myśmy wtedy pojechali demonstrować do Hamburga, gdzie ten okręt stał.

Ślub z mężem braliśmy w Bergen. To było 11 września 1947 roku. Ślub był w urzędzie i pamiętam, że mój mąż nie rozumiał nic po niemiecku i nic nie mówił. Tylko w odpowiednim momencie musiałam mu dać znać, żeby powiedział Ja [tak]. Niektórzy z członków rodziny do dziś nie mogą nam wybaczyć, że nie był to prawdziwy żydowski ślub. Ale wtedy nikt o tym nie myślał. Bergen to było miasteczko jakieś kilka kilometrów od obozu. I to był tak naprawdę jedyny kontakt wtedy z Niemcami. Wszystko resztę mieliśmy w obozie. Były oprócz tego jeszcze kontakty handlowe. Myśmy wtedy dostawali kawę, która była dla Niemców nieosiągalna. Niemcy piją dużo kawy, więc oni się wyprzedawali niektórzy do ostatka za kawę. Pamiętam, że w Hamburgu kupiłam sobie jakąś starą maszynę do szycia, którą mam do dziś dnia zresztą. W obozie mieszkaliśmy do 1948 roku, kiedy to zdecydowaliśmy się na powrót do Polski. Wszyscy nam bardzo odradzali. Ale ja chciałam się uczyć dalej i wyobrażałam sobie, że to jest możliwe tylko w Polsce. Tak mi się wydawało. Poza tym byłam bardzo związana z językiem i jakoś nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej.

W Polsce przyjechaliśmy najpierw do Wrocławia, bo wtedy już wiedziałam, że przeżyli dwaj młodsi bracia mojej mamy, Rafael i Mozes. Oni byli w czasie wojny w Rosji, i potem przyjechali właśnie do Wrocławia. I przyjechaliśmy tu z takimi skrzyniami, w których miałam cały dobytek, i tę maszynę starą singerowską, i jakąś siekierę miałam, którą też zabrałam. Pamiętam, że strasznie się ze mnie wyśmiewali ci bracia mamy, jak widzieli taką skrzynię, bo myśleli, że ja skarby przywiozłam z Niemiec, a ja tutaj z takim byle jakim dobytkiem przyjechałam. Pojechałam zaraz potem do Łodzi, szukać kontaktu z pozostałą rodziną. I przyjechałam tam dosłownie w czasie, kiedy kuzynka Sara Lea [editor’s note: córka Barucha, brata ojca Gizeli Fudem] ze swoim mężem już siedzieli na walizkach i wyjeżdżali do Izraela. Tyle, że się wtedy z nią zobaczyłam. Zdecydowałam się wtedy zostać we Wrocławiu. To był ciągle rok czterdziesty ósmy i od razu po dwóch miesiącach pobytu w Polsce zdawałam na wstępny rok studiów, wtedy jeszcze humanistycznych, bo mi się wydawało, że później pójdę na anglistykę, że to mi będzie odpowiadało. Potem jednak okazało się, że wolę przedmioty ścisłe, i przeniosłam się na Politechnikę, gdzie skończyłam budownictwo, studia inżynierskie i magisterskie. W międzyczasie już zaczęłam pracować w katedrze mechaniki budowli, pracowałam tam jako asystent przez dziewięć lat. A potem już przeszłam do biura projektów, gdzie pracowałam aż do przejścia na emeryturę.

Nasza jedyna córka urodziła się w 1955. Ma na imię Barbara, i mieszka aktualnie w USA. Studia skończyła tutaj, to była biochemia i w 1981 wyemigrowała. Nie mogła tu miejsca znaleźć. Poza tym wszyscy jej koledzy i koleżanki, wszystko to się rozpierzchło po całym świecie i ona właściwie nie mogła się odnaleźć. Wobec tego, że ja miałam krewnych w Ameryce to ona się zdecydowała tam jechać. Pamiętam, że jak była jeszcze mała, to była straszną patriotką polską, i w ogóle, jak myśmy zaczęli przebąkiwać o ewentualnym wyjeździe do Izraela, to ona była bliska samobójstwa. To było dla niej coś absolutnie nie do przyjęcia. Była ze mną w Ameryce, kiedy miała jedenaście lat, i tam po raz pierwszy zetknęła się z ludźmi, którzy źle mówili o Polsce. Bo to była emigracja, która uciekła po pogromie kieleckim [11]. I ona bardzo to przeżywała. Raz tak się zdarzyło, że jak zaczęli coś wygadywać, to ona w ciemną noc z cudzego mieszkania uciekła, a ja ją szukałam po Nowym Yorku, w obcym mieście. I ona się dopiero potem trochę otworzyła.

Ona zawsze wiedziała, że jest Żydówką, nic nie ukrywaliśmy, ale miała mały kontakt z praktyką judaizmu, bo myśmy żadnych tradycji nie utrzymywali. Natomiast wszystkie koleżanki i kolegów, miała nie-Żydów, więc ona miała choinkę w domu (o czym później tam w USA już nie mówiła, żeby nie gorszyć kuzynki, która jest bardzo taka zachowawcza), i w ogóle praktycznie to dla niej nie było w tym żadnego problemu. Natomiast jak pojechała drugi raz do USA już jako siedemnastoletnia dziewczyna, to zorientowała się, jak to wygląda, i potem, jak przyjechała, to postanowiła, że jak będzie mieć rodzinę, to jej dzieci będą miały coś z judaizmu. Czyli jej bardzo brakowało, że nie miała właściwie niczego. Także teraz mając tam dwoje dzieci, ona jak nie zapomni, to pali świece w piątek wieczór, żeby te dzieci to miały. Obchodzi też niektóre święta, na przykład Purim. Na święta Pesach była kilka razy zapraszana do tej mojej pobożnej rodziny, więc ona już wie, jak to wyglądało, i dzieci jej wiedzą, że są Żydami. Jej mąż jest Żydem, ale z Białorusi. On wyemigrował rok – dwa wcześniej od niej. Z całą rodziną, on ma tam rodziców i siostrę i ciotkę. Oni nie są pobożni, on nawet w ogóle się w tych sprawach nie orientował, dopiero ona go uświadamiała i do dziś dnia mu się to wszystko myli.

Tu we Wrocławiu od początku mieliśmy kontakt ze środowiskiem żydowskim związanym z TSKŻ-em. [12] Chodziliśmy też do teatru żydowskiego na Świdnickiej [13], wtedy jak jeszcze grała tam Ida Kamińska [14] A z gminą żydowską to jedyny kontakt mam wtedy, kiedy biorę macę na Pesach. Mam też legitymację związku represjonowanych. I czasami chodziliśmy na rocznicę powstania Getta Warszawskiego [15], bo mąż jest z Warszawy. Coraz bardziej topnieje grupka tych, którzy tam przychodzą.

Nigdy nigdzie nie próbowałam jakoś utaić tego, że jestem Żydówką. Moi wszyscy polscy koledzy i koleżanki w pracy zawsze wiedzieli. Ja tam ich uczyłam nawet alfabetu hebrajskiego, nie wiem, czy jeszcze pamiętają, ale uczyłam ich podpisać się. Nie zniosłabym tego, żeby się ukrywać. Jak w czasie wojny byłam po tej aryjskiej stronie parę tygodni, to ta fałszywa sytuacja, kiedy nie można powiedzieć tego, co się chce, była dla mnie bardzo ciężka do zniesienia. Dlatego później już nigdy tego nie ukrywałam.

Pierwszy raz z antysemityzmem po wojnie zetknęłam się w 1956 [16]. Pracowałam wtedy przez kilka miesięcy w Gazoprojekcie, to było biuro projektowe. Wtedy zaczęła się ta odwilż. I wysłuchałam wtedy przypadkowo – bo nie sądzę, żeby zrobili to specjalnie, żeby mi dokuczyć – strasznie antysemickiej rozmowy na temat Żydów, że dobra ta nagonka, bo może teraz pójdą do pracy, niech trochę popracują, i tak dalej… Bardzo to było dla mnie szokujące, bo na studiach nie zetknęłam się z niczym takim. Pamiętam także, iż w 1968 byłam w takim kiepskim nastroju, i prawdopodobnie miałam to na twarzy, bo nawet jeden kolega podszedł, gdzieś tam mnie na klatce schodowej spotkał, poklepał po ramieniu – Niech się pani tyle nie martwi – on mówi – Przedtem było AK, teraz są Żydzi, ludzie muszą na coś narzekać. A w 1968 wobec tego, że ani nie byłam w partii, ani nie miałam żadnego stanowiska, to też nie ucierpiałam [17]. Bo ucierpieli ci, którzy mieli coś do stracenia. A ja tego nie miałam. Ale pamiętam tę nagonkę i w telewizji i w gazetach, i to, że coraz to nowi z tych resztek znajomych, których miałam, w jakiś sposób tam ucierpieli i zaczęli wyjeżdżać. No i to rozczarowanie, że zrozumieliśmy, że właściwie nie bardzo mamy tu co do szukania. Bo wtedy się odzywa ta druga strona, bo jak jestem między Żydami nie z Polski, to się czuję bardzo polska, natomiast jak jestem między Polakami nie Żydami, to się czuję bardzo żydowska. I na to nie ma rady, więc bardzo w tym czasie to odczuwałam. To było morze krzywd.

Dwa razy zastanawialiśmy się nad emigracją do Izraela. Pierwszy raz w pięćdziesiątym szóstym roku, wtedy byłam w Izraelu, córka jeszcze była maleńka. Już wtedy była taka fala i zaczęło się o tym mówić. Wtedy też wyjeżdżali wszyscy znajomi i byłam tam rozejrzeć się. I zasadniczo, gdybym się była wtedy zdecydowała, to miałam jeszcze tam krewnych, którzy by mi pomogli, ale mój mąż żadnych krewnych nie miał i tu miał pracę. Był na swoim i nie chciał jechać, zaczynać wszystko od nowa, żeby być od kogoś uzależnionym. A w sześćdziesiątym ósmym, gdy drugi raz braliśmy to pod uwagę jako ostateczność, to córka nie chciała o tym słyszeć.

Stan wojenny strasznie przeżywałam. Dlatego, że po prostu już było tyle nadziei i otwartości, że jak nagle później wszystko się cofnęło, to mi się wydawało, że to jest coś, co się już nie da odrobić, co już nie wróci. Pamiętam, tak się rozczarowałam do „Polityki” [tygodnik społeczno-polityczny], bo myśmy czytali wcześniej „Politykę”. I potem przez jakiś czas ona w ogóle nie wychodziła, a potem była jakaś czystka i kilku autorów, których chętnie czytałam, zniknęło wtedy z „Polityki”. I wtedy sobie uprzytomniłam dopiero, co to znaczy, taka czystka. A pamiętam, że to właśnie „Polityka” mnie ratowała w tym czasie, kiedy były te największe nagonki, dlatego, że ona była w miarę znośna. A teraz, po zmianie ustroju jakoś się żyje, gdybym była młodsza, to bym powiedziała, że lepiej. Gdybym odmłodniała, a nie starzała się. I wydaje mi się, że sporo ludzi z tych, którzy narzekają i mówią, że teraz jest gorzej, to dlatego, że po prostu że się zestarzeli.

Dziś żyję z dnia na dzień, i coraz mniej wychodzimy z mężem z domu. Utrzymujemy kontakt z córką i wnukami w USA, oraz z niektórymi przyjaciółmi z młodości, jak na przykład z tą koleżanką, Polką – Gabrielą, która mieszka teraz w Zakopanem i dzwoni czasami. Na jej cześć moja wnuczka ma na drugie imię też Gabriela. Kilka lat temu moją historią z czasów holokaustu interesowało się wydawnictwo związane z byłym obozem w Bergen-Belsen, nawet przeprowadzono ze mną wywiad. Ale teraz pierwszy raz mogłam opowiedzieć całą historię życia, z czego bardzo się cieszę.

Glossy:

[1] – Anti-Semitism in Poland in the 1930s: From 1935-39 the activities of Polish anti-Semitic propaganda intensified. The Sejm introduced barriers to ritual slaughter, restrictions of Jews’ access to education and certain professions. Nationalistic factions postulated the removal of Jews from political, social and cultural life, and agitated for economic boycotts to persuade all the country’s Jews to emigrate. Nationalist activists took up posts outside Jewish shops and stalls, attempting to prevent Poles from patronizing them. Such campaigns were often combined with damage and looting of shops and beatings, sometimes with fatal consequences. From June 1935 until 1937 there were over a dozen pogroms, the most publicized of which was the pogrom in Przytyk in 1936. The Catholic Church also contributed to the rise of anti-Semitism.

[2] – Beit Jaakow (hebr. dom Jakuba, jid. Bajs Jakow) – organizacja szkolna zajmująca się religijnym wykształceniem żydowskich dziewcząt. Pierwsza szkoła tego typu została założona w 1917 w Krakowie przez Sarę Szenirer. Idea tworzenia żeńskich szkół religijnych zyskała poparcie działaczy ortodoksyjnej partii Agudas Isroel; zaczęto rozbudowywać sieć szkół. W latach 30-tych na terenie Polski działało ponad 110 placówek BJ z prawie 31 tys. uczennic. W Krakowie od 1927 roku istniało seminarium dla nauczycielek, a w Warszawie od 1935 gimnazjum handlowe. Organizacja wydawała też własne czasopismo „Bajs Jakow”. Program szkół Beit Jaakow obejmował naukę podstaw języka hebrajskiego, ogólne wiadomości o Pięcioksięgu, naukę psalmów i modlitw przeznaczonych dla kobiet, wykłady o liturgii, świętach, zasadach etyki żydowskiej. Z czasem do niektórych szkół wprowadzono przedmioty świeckie (język polski, literaturę i historię Polski, geografię), dzięki czemu zyskały status szkół publicznych

[3] – Tarnow Ghetto: The population of Tarnow was 52,000 in 1939, out of which 48 percent were Jews. In March 1941 they were forced to move into a designated area, which was turned into a ghetto in February 1942. Later Jews were also brought in from the surrounding towns and villages, as well as from the Czech lands and Germany; altogether some 40,000 people were deported there. From the summer of 1942 until September 1943 there were continuous deportations to the death camp in Belzec. In September 1943 the ghetto was liquidated; 2,000 people were sent to the camp in Plaszow, and 8,000 to Auschwitz. A few hundred workers employed in the town managed to survive there until 1944.

[4] – Wypędzenie polskich Żydów z Niemiec : From October 1938 until the spring of 1939 there was a camp in Zbaszyn for Polish Jews resettled from the Third Reich. The German government, anticipating the act passed by the Polish Sejm (Parliament) depriving people who had been out of the country for more than 5 years of their citizenship, deported over 20,000 Polish Jews, some 6,000 of whom were sent to Zbaszyn. As the Polish border police did not want to let them into Poland, these people were trapped in the strip of no-man’s land, without shelter, water or food. After a few days they were resettled to a temporary camp on the Polish side, where they spent several months. Jewish communities in Poland organized aid for the victims; families took in relatives, and Joint also provided assistance.

[5] – Anschluss: The annexation of Austria to Germany. The 1919 peace treaty of St. Germain prohibited the Anschluss, to prevent a resurgence of a strong Germany. On 12th March 1938 Hitler occupied Austria, and, to popular approval, annexed it as the province of Ostmark. In April 1945 Austria regained independence legalizing it with the Austrian State Treaty in 1955.

[6] – Placówka – miejsce pracy Żydów zatrudnionych poza terenem getta. Robotnicy żydowscy pracowali np. na kolei, w prywatnych firmach niemieckich, w urzędach i przedsiębiorstwach SS, policji i Wehrmachtu, a także w administracji miejskiej. Robotnicy żydowscy mieszkali w getcie i codziennie wychodzili na kilka – kilkanaście godzin do pracy poza gettem. Za pracę dostawali skromny posiłek, a czasem niewielkie sumy pieniężne. Placówki istniały zasadniczo od początku okupacji, ich liczby wzrosła wiosną 1942 roku. W okresie akcji likwidacyjnych w gettach zatrudnienie na placówce często chroniło, przynajmniej przez jakiś czas, przed wywózką do obozu zagłady.

[7] – Belzec: Village in Lublin region of Poland (Tomaszow district). In 1940 the Germans created a forced labor camp there for 2,500 Jews and Roma. In November 1941 it was transformed into an extermination camp (SS Sonderkommando Belzec or Dienststelle Belzec der Waffen SS) under the ‘Reinhard-Aktion’, in which the Germans murdered around 600,000 people (chiefly in gas chambers), including approximately 550,000 Polish Jews (approx. 300,000 from the province of Galicia) and Jews from the USSR, Austria, Belgium, Czechoslovakia, Denmark, Holland, Germany, Norway and Hungary; many Poles from surrounding towns and villages and from Lwow also died here, mostly for helping Jews. In November 1942 the Nazis began liquidating the camp. In the spring of 1943 the camp was demolished and the corpses of the gassed victims exhumed from their mass graves and burned. The last 600 Jews employed in this work were then sent to the Sobibor camp, where they died in the gas chambers.

[8] – Plaszow Camp: Located near Cracow, it was originally a forced labor camp and subsequently became a concentration camp. The construction of the camp began in summer 1940. In 1941 the camp was extended and the first Jews were deported there. The site chosen comprised two Jewish cemeteries. There were about 2,000 prisoners there before the liquidation of the Podgorze (Cracow) ghetto on 13th and 14th March 1943 and the transportation of the remaining Jews to Plaszow camp. Afterwards, the camp population rose to 8,000. By the second half of 1943 its population had risen to 12,000, and by May-June 1944 the number of permanent prisoners had increased to 24,000 (with an unknown number of temporary prisoners), including 6,000-8,000 Jews from Hungary. Until the middle of 1943 all the prisoners in the Plaszow forced labor camp were Jews. In July 1943, a separate section was fenced off for Polish prisoners who were sent to the camp for breaking the laws of the German occupational government. The conditions of life in the camp were made unbearable by the SS commander Amon Goeth, who became the commandant of Plaszow in February 1943. He held the position until September 1944 when he was arrested by the SS for stealing from the camp warehouses. As the Russian forces advanced further and further westward, the Germans began the systematic evacuation of the slave labor camps in their path. From the camp in Plaszow, many hundreds were sent to Auschwitz, others westward to Mauthausen and Flossenburg. On 18th January 1945 the camp was evacuated in the form of death marches, during which thousands of prisoners died from starvation or disease, or were shot if they were too weak to walk. The last prisoners were transferred to Germany on 16th January 1945. More than 150,000 civilians were held prisoner in Plaszow.

[9] – Stutthof (Pol. Sztutowo): German concentration camp 36 km east of Gdansk. The Germans also created a series of satellite camps in the vicinity: Stolp, Heiligenbeil, Gerdauen, Jesau, Schippenbeil, Seerappen, Praust, Burggraben, Thorn and Elbing. The Stutthof camp operated from 2nd September 1939 until 9th May 1945. The first group of prisoners (several hundred people) were Jews from Gdansk. Until 1943 small groups of Jews from Warsaw, Bialystok and other places were sent there. In early 1944 some 20,000 Auschwitz survivors were relocated to Stutthof. In spring 1944 the camp was extended significantly and was made into a death camp; subsequent transports comprised groups of Jews from Latvia, Lithuania, Hungary and Lodz in Poland. Towards the end of 1944 around 12,000 prisoners were taken from Stutthof to camps in Germany – Dachau, Buchenwald, Neuengamme and Flossenburg. In January 1945 the evacuation of Stutthof and its satellite camps began. In that period some 29,000 prisoners passed through the camp (including 26,000 women), 26,000 of whom died during the evacuation. Of the 52,000 or so people who were taken to Stutthof and its satellites, around 3,000 survived.

[10] – Bergen-Belsen

[11] – Kielce Pogrom: On 4th July 1946 the alleged kidnapping of a Polish boy led to a pogrom in which 42 people were killed and over 40 wounded. The pogrom also prompted other anti-Jewish incidents in Kielce region. These events caused mass emigrations of Jews to Israel and other countries.

[12] – TSKZ (Social and Cultural Society of Polish Jews): founded in 1950 when the Central Committee of Polish Jews merged with the Jewish Society of Culture. From 1950-1991 it was the sole body representing Jews in Poland. Its statutory aim was to develop, preserve and propagate Jewish culture. During the socialist period this aim was subordinated to communist ideology. Post-1989 most young activists gravitated towards other Jewish organizations. However, the SCSPJ continues to organize a range of cultural events and has its own magazine, The Jewish Word. However, it is primarily an organization of older people, who have been involved with it for years.

[13] – Ester Rachel Kaminska Public Jewish Theater: created in 1950 through the merging of the Jewish Theater from Lodz and the Lower Silesian Jewish Theater from Wroclaw. The seat of the management of the theater was first located in Wroclaw and then moved to Lodz. Ida Kaminska, Ester Rachel Kaminska’s daughter, exceptional actress and the only female director in Jewish interwar theater, was the artistic director from 1955. The literary director of the theater was Dawid Sfard. In 1955 the seat of the theater was moved to Warsaw. Ida Kaminska was the director of the theater until 1968 when, due to increasing anti-semitic policies of the government, she left for Vienna (from Vienna she went to Tel Aviv and later to New York). Most of the best actors left with her. After Kaminska’s departure, the theater was directed by Juliusz Berger and, since 1969, by Szymon Szurmiej. The theater performed its plays all over the country and, since 1956, also abroad. The theater still stages plays by Jewish writers (for example Sz. Alejchem, An-ski). It is the only public theater, which puts on performances in Yiddish.

[14] – Kaminska, Ida (1899–1980): Jewish actress and theater director. She made her debut in 1916 on the stage of the Warsaw theater founded by her parents. In 1921-28 she and her husband, Martin Sigmund Turkow, were the directors of the Varshaver Yidisher Kunsteater. From 1933 to 1939 she ran her own theater group in Warsaw. During World War II she was in Lvov, and was evacuated to Kyrgizia (Frunze). On her return to Poland in 1947 she became director of the Jewish theaters in Lodz, Wroclaw and Warsaw (1955-68 the E.R. Kaminska Theater). In 1967 she traveled to the US with her theater and was very successful there. Following the events of March 1968 she resigned from her post as theater director and emigrated to the US, where she lived until her death. Her best known roles include the leading roles in Mirele Efros (Gordin), Hedda Gabler (Ibsen) and Mother Courage and Her Children (Brecht), and her role in the film The Shop on Main Street (Kadár and Klos, 1965). Ida Kaminska also wrote her memoirs, entitled My Life, My Theatre (1973).

[15] – Warsaw Ghetto Uprising (or April Uprising): On 19th April 1943 the Germans undertook their third deportation campaign to transport the last inhabitants of the ghetto, approximately 60,000 people, to labor camps. An armed resistance broke out in the ghetto, led by the Jewish Fighting Organization (ZOB) and the Jewish Military Union (ZZW) – all in all several hundred armed fighters. The Germans attacked with 2,000 men, tanks and artillery. The insurrectionists were on the attack for the first few days, and subsequently carried out their defense from bunkers and ruins, supported by the civilian population of the ghetto, who contributed with passive resistance. The Germans razed the Warsaw ghetto to the ground on 15th May 1943. Around 13,000 Jews perished in the Uprising, and around 50,000 were deported to Treblinka extermination camp. About 100 of the resistance fighters managed to escape from the ghetto via the sewers.

[16] – Polish October 1956: the culmination of the political, social and economic transformations that brought about the collapse of the dictatorial regime after the death of Stalin (1953). From 1954 the political system in Poland gradually thawed (censorship was scaled down, for instance, and political prisoners were slowly released – in April and May 1956 some 35,000 people were let out of prison). But the economic situation was deteriorating and the social and political crisis mounting. On 28th June a strike and demonstration on the streets of Poznan escalated into an armed revolt, which was suppressed by police and army units. From 19th-21st October 1956 a political breakthrough occurred, the 8th Plenum of the PZPR Central Committee met under social pressure (rallies in factories and universities), and there was the threat of intervention by Soviet troops. Gomulka was appointed First Secretary of the PZPR Central Committee, and won the support of many groups, including a rally numbering hundreds of thousands of people in Warsaw on 24th October. From 15th-18th November the terms on which Soviet troops were stationed in Poland were agreed, a proportion of Poland’s debt was annulled, the resettlement of Poles back from the USSR was resumed, and by the end of 1956 a large number of people found guilt in political trials were rehabilitated. There were changes at the top in the Polish Army: Marshal Rokossowski and the Soviet generals went back to the USSR, and changes also to the civilian authorities and the programs of political factions. In November 1956 permission was granted for the creation of workers’ councils in state enterprises, and the management of the economy was improved somewhat. In subsequent months, however, the process of partial democratization was halted, and supporters of continuing change (‘revisionists’) were censured.

[17] – Gomulka Campaign: a campaign to sack Jews employed in the Ministry of Internal Affairs, the army and the central administration. The trigger of this anti-Semitic campaign was the involvement of the Socialist Bloc countries on the Arab side in the Middle East conflict, in connection with which Moscow ordered purges in state institutions. On 19th June 1967, at a trade union congress, the then First Secretary of the Polish United Workers’ Party [PZPR], Wladyslaw Gomulka, accused the Jews of lack of loyalty to the state and of publicly demonstrating their enthusiasm for Israel’s victory in the Six-Day-War. This marked the start of purges among journalists and people of other creative professions. Poland also severed diplomatic relations with Israel. On 8th March 1968 there was a protest at Warsaw University. The Ministry of Internal Affairs responded by launching a press campaign and organizing mass demonstrations in factories and workplaces during which ‘Zionists’ and ‘trouble-makers’ were indicted and anti-Semitic and anti-intelligentsia slogans shouted. Following the events of March purges were also staged in all state institutions, from factories to universities, on criteria of nationality and race. ‘Family liability’ was also introduced (e.g. with respect to people whose spouses were Jewish). Jews were forced to emigrate. From 1968-1971 15,000-30,000 people left Poland. They were stripped of their citizenship and right of return.